środa, 19 czerwca 2013

Cena zwycięstwa. Rozdział 7





Rozdział 7
Szczęście jest jak szkło
21 lipca 1998

George nie miał pojęcia co tu robił. Zamek, w którym spędził te lepsze lata swojego nastoletniego życia, nie mógł być wart bólu, jaki odczuwał będąc tutaj. Nie był tutaj od ponad miesiąca – od ceremonii.

Zamek majaczył się przed nim, kolejny raz. Właśnie dlatego tu był – żeby świętować. Świętować odbudowanie Hogwartu.

Stało się to bardzo szybko, biorąc pod uwagę rozmiary budynku. Poskładanie go do kupy zajęło niewiele ponad miesiąc. Było tak prawdopodobnie dlatego, że prawie każdy czarodziej, który kiedyś uczęszczał do Hogwartu, pomagał w procesie. Lee długo gderał o tym, jak reperowano pomniki i prostowano obrazy, jak i również wspominał o dzieciakach, które robiły co tylko mogły by pomóc. Sposób, w jaki Lee to powiedział sprawił, że George zaczął się zastanawiać czy czasem nie był jedynym czarodziejem w Anglii, który się nie pojawił. Nawet Malfoy’owie „podarowali” sporą sumę na ten cel. Nie to, że mieli wybór… Ta konkretna suma pieniędzy została skonfiskowana przez Ministerstwo. Malfoy’owie wymigali się od Azkabanu, ale nie dali rady wymigać się od odszkodowania.

Jeśli każdy uczestniczył w odbudowaniu Hogwartu, to można było powiedzieć, że każdy plus jego pies uczestniczyli w oficjalnym otwarciu. Było nawet bardziej tłoczno niż podczas odsłonięcia pomnika dla poległych. I tam… tam. Zaraz na skraju Zakazanego Lasu, chowając się w cieniu. Ślizgoni.

To przystojny profil Zabiniego ich zdradził. Jak tylko George zdał sobie sprawę, że człowiek o tym wzroście i karnacji może być jedynie nim, szybko odgadł tożsamość reszty. Nott, siostry Greengrass i – o dziwo – nawet Parkinson przyszła. Oprócz nich, były jeszcze dwie identyczne bliźniaczki.

Lee wspominał, że kilku Ślizgonów fizycznie wzięło udział w procesie odbudowy. Ale to nie było kilka, to była armia. Merlinie! Parkinson chciała wydać Harry’ego Voldemortowi! Co oni próbują zrobić – udawać, że nie byli po ciemnej stronie? Udawać, że nie mają Mrocznego Znaku wypalonego w ich mózgach, lub co gorsza, na przedramionach? Udawać, że nie byli Śliz…

- Przyszedłeś – ktoś powiedział cichym głosem, wyciągając go z zamyślenia. Angelina, jak zwykle cicho skradając się do niego. Dlaczego tak bardzo nienawidził jej za to, że była tak troskliwa?

- Może nie powinienem był.
- Lee mógłby cię za… przekląć jeśli byś tego nie zrobił.

­Zabić. Niewypowiedziane słowa zawisły pomiędzy nimi, prosząc, by je zauważono. George wzruszył ramionami.

- Powiedział wczoraj coś w tym stylu. Wydaje mi się, że jego słowa obracały się wokół duszenia. – Angelina uśmiechnęła się.
- Mugolski pojedynek? Jestem zbulwersowana. Ale w końcu jego tata jest…

Przerwała nagle przypominając sobie. George prawie westchnął. W takich momentach miał ochotę rzucić się z właśnie odbudowanej Wieży Astronomicznej. Niezręczne cisze, które zawsze oznaczały śmierć. Ojciec Lee był mugolem (co jego zdaniem, miała na myśli Angelina) i został zamordowany przez Śmierciożerców niedługo po tym, jak jego syn uruchomił Potterwartę. Nikt tak na prawdę nie wiedział, czy te dwa wydarzenia miały jakiekolwiek powiązanie, ale to nie powstrzymywało Lee przed czuciem niewyobrażalnej winy i świrowania prze to za każdym razem, kiedy się upił.

Od końca wojny, nikt znany George’owi nie był „wesołym” po alkoholu i wychodzenie do klubów stało się niedorzecznym pomysłem.

- Rozmawiacie o mnie? – dziarsko zapytał Lee, pojawiając się nagle za Georgem.

Kiedy Lee nie był pijany, nie był taki zły, niemal jak wcześniej. Teraz jednak były jeszcze niezręczne cisze i okazyjne wybuchy (jak ten, który przekonał Georga wczoraj do przyjścia). Angelina była znacznie gorsza – chyba najgorsza z ludzi poza rodziną. Była byt cicha, zbyt smutna, zbyt martwa.

Kiedy Angelina zarumieniła się i nie odpowiedziała, Lee rzucił:
- Cieszę się, że przyszedłeś, George.
- Wygląda na to, że wszyscy przyszli – odpowiedział mu – Czy to jest Alicia? Dobrze mi się wydaje? Niemal cały gang, co?
- Minus Katie… - powiedziała cicho Angelina i George poczuł nagłe wyrzuty sumienia, ponieważ nawet nie poświęcił chwili by dowiedzieć się, co się stało z Katie podczas Bitwy. Wiedział, że była poszkodowana, ale nie zakładałby się o to. Prawie dwa miesiące po śmierci Freda, nadal był zbyt zajęty swoim własnym cierpieniem by zainteresować się kimś innym.

- Co z nią?
- Magomedycy… oni nie… niewiedzą czy… - Angelina dukała.
- Magomedycy powiedzieli, że nie wiedzą, czy kiedykolwiek się obudzi – dokończył za nią Lee.
- Jest w śpiączce? – wzrok jakim zaszczycił go Lee miał w sobie wszystko, od litości po złość.
- Tak, jest w śpiączce. Do cholery, George! – teraz była to zdecydowanie złość – Jeden z twoich wieloletnich przyjaciół jest od ponad miesiąca w śpiączce, a ty nie wiedziałeś?
- Nikt mi nie powiedział – próbował się bronić.
- Wiedziałeś, że była poszkodowana. Byłeś tam kiedy… kiedy ona oberwała.

Tak, to było straszne, zaklęcie uderzające w ścianę za nią, kamienie i odłamki opadające na nią i wokół niej, wyciąganie jej nieprzytomnego ciała z rumowiska… Myślał, że jest martwa, ale potem otworzyła oczy i uśmiechnęła się do niego. I zamknęła znów oczy. A teraz wiedział, że jak dotąd ich nie otworzyła ponownie.

- Jeśli pomyślałbyś, chociaż raz, o kimś innym niż ty sam, zapytałbyś o Katie. Ty… cholera, George. Ona może być w śpiączce do końca życia, a jej przyjaciel kompletnie o niej zapomniał.

Lee, jak każdy, zaczął zachowywać się inaczej przy George’u. Ale jego zmiana była w innym kierunku niż reszty: zamiast był cichym i uprzejmym jak Angelina, on stal się twardszy. Ostrzejszy. George wiedział, że próbuje pomóc, ale nieźle go to wkurzało. George nie chciał wyzdrowieć, nie chciał zachowywać się, jakby nic się nie stało.

- Nie to, że jej zależy… - rzucił Lee – W końcu jest nieprzytomna.

Łzy płynęły po policzkach Angeliny, a dziewczyna zmyła je wierzchem dłoni. I nagle porzuciła swoją delikatną fasadę, którą nosiła przy George’u od czasu Bitwy.
- Niewrażliwy dupek – powiedziała ostro – To, że straciłeś brata, wcale nie znaczy, że jesteś bardziej nieszczęśliwy niż ci, którzy stracili przyjaciół, siostry, matki… - spojrzała na Lee – lub ojców. Trzymasz się swojej żałoby, bo wydaje ci się, że masz do niej większe prawa niż reszta. I po drodze, zapominasz o wszystkim i wszystkich. Wiesz jak na to mówią?
- Nie interesuje mnie to. Jeśli uważasz, że jestem niewrażliwy, to dlaczego po prostu nie zostawisz mnie samego?
- Bo skończy się to tym, że będziesz się chciał zabić. Właśnie dlatego. – powiedział Lee zmęczonym głosem. – Słuchaj George. My wiemy, że straciłeś bliźniaka. Ale wiesz co? Niektórzy stracili więcej. Ja straciłem ojca i jednego z najlepszych przyjaciół. Kolejny z nich jest w śpiączce, kolejny może już nigdy nie być w stanie chodzić normalnie, nie mówiąc już o grze w Quidditcha.
- To śmieszne – powiedziała Alicia zza Lee, przez co podskoczył – Nie przypominam sobie, żeby Uzdrowiciele mówili cokolwiek nawet brzmiącego jak Quidditch.

George gapił się. To była ona, ciemne kręcone włosy i w ogóle, ten sam grymas wymalowany na twarzy. Niebieskie, śmiejące się oczy… czy naprawdę była szczęśliwa widząc ich. Miała na sobie czerwone szaty, które były ciaśniejsze w talii, tak wolały nosić je dziewczyny. Jedynymi widocznymi zmianami była mała blizna na skroni i…

Kule. Nie zauważył ich kiedy wypatrzył ją wcześniej. Przetrząsnął swoje wspomnienia i przypomniał sobie. Prawa noga Alici stała przyciśnięta przez gruz w tej samej eksplozji, która spowodowała śpiączkę Katie. Znowu George nie miał pojęcia, że okazało się to tak poważne. Połamane kości to nic wielkiego, ale to…

Lee też wyglądał na zaskoczonego.
- Alicia! George mówił, że cię widział, ale… Nie myślałem, że…
- Uzdrowiciele powiedzieli, ze lepiej jeśli będę dużo chodziła, a to jest ważne wydarzenie, wiesz? – poruszyła się, przenosząc więcej ciężaru na lewą nogę niż na kule. Spojrzała na George’a jakby wiedziała – i pewnie tak było – że nie ma pojęcia co jej się stało – Jest sparaliżowana ale mamy nadzieję, że tylko tymczasowo.

Jej wzrok był natarczywy. Od czasu Bitwy, George mógł podzielić ludzi na trzy kategorie: ci, którzy unikali patrzenia na niego, bo za bardzo przypominał im Freda, jak jego rodzina, i ci, którzy wpatrywali się w niego jak w dziesiąty cud magicznego świata. Trzecią kategorią była Luna.

Dziesiąty cud… Tak mniej-więcej. George Weasley, święty bez ucha, bliźniak bez brata, druga połowa czegoś, co już nie istniało.

- I Lee, Jestem pewna, że Uzdrowiciele nie mówili nic o Quidditchu – powiedział Alicia – Co myślisz George?
- Nie mogę się doczekać żeby zobaczyć cię znów na miotle – powiedział szczerze.
- Ja też. Podejrzewam, że ty nie poświęciłeś zbyt wiele czasu lataniu w ostatnim miesiącu, co? Co u… Jasna cholera! Czy to jest Malfoy?

George obrócił się, skanując wzrokiem błonia. Jego część była wdzięczna, że udało mu się uniknąć niewygodnego pytania, które każdy chciał mu zadać. Co u ciebie? Ale większa część była naprawdę zaniepokojona tym, że Malfoy naprawdę mógł się tu pokazać.

- Gdzie? Nie widzę?
- Żartowałam – powiedziała Alicia, szczerząc się kiedy się do niej odwrócił – Stwierdziłam, że tego potrzebujesz. Jesteś strasznie przybity. No dawaj, uśmiechnij się do mnie. Jestem ofiarą wojny!

Wykrzesał z siebie uśmiech, ale tylko na ułamek sekundy. Potem, dotarło do niego słowo „ofiara” i przypomniał sobie.

- Och, cholera – powiedziała Alicia, jej uśmiech zbladł kiedy wyraz twarzy George’a zmienił się z rozbawionego do pustego – Jestem strasznie głupia, prawda?
- Nic się nie stało – skłamał George, potem kiwnął głową w stronę zamku – Chodźmy.

Błonia stopniowo pustoszały kiedy ludzie zmierzali w stronę zamku. Uroczystość – jakieś sto przemów, poczęstunek, jeszcze dwieście przemów i coś, co Lee opisał jako coś, jakby Ball – odbędzie się w Wielkiej Sali. George już zdecydował, że wyjdzie zanim zaczną się tańce. Pomysł tańczenia na podgłdze, gdzie tak wiele ciał – wliczając Freda – zostało złożonych po Ostatecznej Bitwie sprawiał, że chciało mu się wymiotować.

Lee kiwnął głową i zrównał swój krok z Georgem, ale Anglelina została z tyłu, podążając za Alicią. George’owi ulżyło kiedy się od nich oddalił, zwłaszcza od Alici, która była zbyt wesoła. Została poszkodowana, może nawet będzie do końca życia, straciła przyjaciela, była blisko z Katie, która teraz była w śpiączce – co takiego miała, że była aż tak… szczęśliwa? Kiedy szedł, George kopał małe kamyczki na ziemi. To nie fair. Nikt nie powinien…

Właśnie wtedy odwrócił głowę i jego wzrok padł na skraj Zakazanego Lasu. Obóz Ślizgonów przemieszczał się, tak jak wszyscy. To ich falujące płaszcze przykuły jego uwagę. Wszyscy oprócz Zabiniego mieli kaptury na głowach. Co to ma być? Zastanawiał się George. Próbują być niepozorni? Odeszli od lasu w stronę białego pomnika, który został odsłonięty ostatnim razem kiedy George tu był. Potem, jeden po drugim, uklękli w równym rzędzie, odwróceni plecami do George’a. Po kilku sekundach podnieśli się, cofnęli o kilka kroków i po prosu stali.

Kiedy wreszcie się odsunęli i ruszyli w stronę zamku, George zdał sobie sprawę, że składali kwiaty u stóp pomnika, który tak naprawdę był obeliskiem zrobionym z białego marmuru z pięćdziesięcioma trzema nazwiskami wyrytymi w nim. U podstawy był wyryty cytat:

Fortuna vitrea est. Tum cum splendet frangitur.

Szczęście jest jak szkło, George przetłumaczył w myślach, kiedy po raz pierwszy przeczytał te słowa. Wtedy, kiedy błyszczy najjaśniej, rozpada się. I to sprawiło, że pomyślał o tym, jak Fred się śmiał umierając.

Poczuł nagły przypływ gniewu na widok Ślizgonów składających hołd poległym. Fredowi. Znajdował się gdzieś pomiędzy oburzeniem (jak oni śmieli?) i obrzydzeniem. Nieświadomi zacisnął pięść.

- Niektórzy z nich też ucierpieli. – powiedział cicho Lee, podążając wzrokiem w stronę, w którą on patrzył.

George nie kłopotał się odpowiadaniem i po prostu przyspieszył, zostawiając przyjaciela z tyłu. Był już prawie przy głównym wejściu, potem był w Sali Wejściowej i McGonagall kiwnęła mu głową kiedy wkraczał do Wielkiej Sali… i wtedy.

Lee, pojawiając się z nikąd, złapał go za ramię i przyciągnął go do siebie, podtrzymując go.
- Wszystko w porządku?
- To nic takiego. – mruknął George, odpychając go. Rozejrzał się wokół, czując, że mu niedobrze – Merlinie.
- Chore, co nie?
- Nie tak chore, jak to, że pogrzebali ludzi na całych szkolnych błoniach. – odezwał się ktoś za nimi – Dzięki ci, Merlinie, że oszczędzili boisko do Quidditcha.
- Cześć Ginny. – powiedział Lee z wymuszonym uśmiechem na twarzy – Miło cię widzieć.

George nie widział swojej młodszej siostry przez kilka ostatnich tygodni, próbując unikać wszystkiego, co chociaż mgliście przypominało życie. Mieszkała z rodzicami od czasu Bitwy, w której uczestniczyła wbrew zakazowi ich mamy. I była jedną z niewielu, którym udało się wyjść z potyczki bez jednego zadrapania.

Czasami George myślał, że wszystko, co robiła było motywowane przez dwie rzeczy: pokazanie braciom, że jest lepsza i pokazanie mamie, że jest lepsza.

- Wszyscy zostali pochowani nad jeziorem. – kłócił się Lee – wszyscy oprócz… no. – oprócz Freda – To nie tak, że nie możesz wyjść na błonia by nie podeptać trupów.
- Nieważne – Ginny kiwnęła głową w stronę brata i wskazała – Fred jest tam, jeśli to tego szukasz.

Nie chodziło oto, więc rzucił jej nieprzyjemne spojrzenie, nawet o tym nie myśląc. Nagrobek w Lesie i pomnik były wystarczające dla Freda, ale nie były Nim. Upamiętniono Freda jako martwego bohatera i była to ostatnia rzecz, o jakiej chciał myśleć. Ale kiedy Ginny zaszczepiła w nim tą myśl, nie mógł się powstrzymać, musiał to zobaczyć.

To. Tablicę. Jedną z wielu, które zostały wmurowane w tylną ścianę Wielkiej Sali. Każda z nich została podpisana imieniem i nazwiskiem, i dwiema datami, z czego ta druga była taka sama na wszystkich tablicach: 2 maja 1998.

- Może powinnam stąd zwiać i zostać jedną z tych mugolskich hipisów… - powiedziała Ginny w zamyśleniu kiedy ciągnęła go w stronę ściany – Sama Myślo tym, że mam w tej Sali jeść każdego dnia przyprawia mnie o mdłości.

George stał, wpatrując się w ścianę. Wyglądało na to, że tablice zostały umieszczone alfabetycznie. Fred był ostatni, w prawym, górnym rogu. Było to niemal honorowe miejsce, ponieważ znajdowało się równo nad literami ‘ht’ w błyszczącym napisie Dla tych, którzy walczyli. Tablica była mniejsza i bardziej bezosobowa niż ta na zewnątrz, ale to normalne – Luna jeszcze jej nie widziała. Ciekaw był, czy jego rodzina wiedziała o jej dodatku… Ta tablica była zrobiona z szarego metalu, który był zbyt ponury by być srebrnym, i jedynie na tyle szeroka by pomieściła słowa:

Fred Gideon Weasley
1 kwietnia 1978 – 2 maja 1998

George wodził palcami po literach, zastanawiając się czy zacznie płakać. Fakt, że tablica była tak prosta, że była jedną wśród pięćdziesięciu trzech, sprawiał że było to bardziej raniące niż ta, która znajdowała się na zewnątrz. Użyli jego pełnego imienia, akcentując Gideona – część, która przypominała o jednm z dwóch braci, których straciła ich mama. Fred Gideon i George Fabian – jakkolwiek by się na to nie patrzyło, dwie części jednej rzeczy. Dwóch braci.

- Test, test. – głos Harry’ego wyrwał go z zamyślenia i odwrócił się, teraz patrząc wprost na scenę – Przepraszam. Chyba dopiero… trzeci raz rzucam to zaklęcie, a nie chciałbym żeby ktoś mnie nie słyszał.

Co najmniej połowa ludzi uśmiechnęło się, co sprawiło, że George zdał sobie sprawę, jak dużo czasu minęło od jego ostatniej wizyty tutaj. Tylko miesiąc, ale wszystko się zmieniło w ciągu tego miesiąca. Mniej – więcej. Miesiąc temu wszyscy byli ubrani na czarno. Wszyscy płakali. I nikt nie słuchał.

Dzisiaj wszyscy byli ubrani w jasne kolory, wszyscy się uśmiechali i wszyscy słyszeli prawie – żart Harry’ego. Ludzie się goili – jak Alicia, która była tak jasna i pogodna. Oni szli naprzód… zapominając. George poczuł się bardzo nie na miejscu.

- Ale oczywiście nie jestem pierwszym, który będzie mówił – kontynuował Harry – Będzie to nasz szanowny Tymczasowy Minister, Kingsley Shacklebolt.
- Postaram się załatwić to szybko – powiedział płynnie Kingsley – Nie ma wiele do powiedzenia. Po pierwsze, dziękuję wszystkim za przybycie. Jest to gest miłości do obojga, tych, których straciliśmy i Horwartu, jak i gest solidarności. Po drugie, dziękuję za pomoc. Wszyscy z was – każdy z obecnych tutaj – pomógł odbudować Hogwart. Niektórzy z was przekazali pieniądze, inni osobiście przybyli, koczując na błoniach tylko po to by wyprostować kilka obrazów. Jeszcze inni byli z nami w odmienny sposób – byli z mani ich myślami i sercami. Dziękuję wam wszystkim, Hogwart zostanie ponownie otwarty we wrześniu. Specjalne podziękowania należą się Pannie Hermionie Granger, która, jak wszyscy wiedzą, była bardzo oddana swojemu zadaniu.

Słychać było krótkie brawa, a Hermiona wstała, rumieniąc się i szybko znów usiadła. Kingsley powiedział, że szybko skończy, ale jego przemowa trwała jeszcze niedługą chwilę. Potem była kolej McGonagall, a potem George został pchnięty w stronę stołu z poczęstunkiem.

Wpatrywał się w półmiski pełne jedzenia, które właśnie się pojawiło. Nie tak dawno temu, nic nie jadł. Potem znalazł go Lee i przywołał do porządku. Okazało się, że Lee unie gotować i że jedzenie nie jest takie złe. Ale dzisiaj już jadł. Śniadanie. Nie był głodny. Sam widok tłoku przy stole przyprawiał go o mdłości.

Powrócił na swoje miejsce i wpatrywał się w przestrzeń.

George postanowił wymknąć się przed kolejną porcją przemów, świadomy, że byłoby to zbyt dużo dla niego. Czuł wzrok Lee na swoich plecach, wyrzuty i ból, ale nie mógł, nie potrafił zostać.

Wychodząc, wpadł na kogoś.

- Przepraszam. – wymruczał i przesunął się, ale ręka na jego ramieniu zatrzymała go.
- Nic się nie stało. – powiedziała oficjalnie Luna – Pewnie zaatakował cię Tornato. Są dość złośliwe.

Luna. Nie mógł się oprzeć i uśmiechnął się. Właśnie to w niej kochał. Mówiła najbardziej szalowe rzeczy tak poważnie, bo w nie wierzyła i nigdy nie miała za złe, jeśli się śmiał. Prawdę mówiąc, wyglądała jakby sprawiało jej to przyjemność.

Wyglądała lepiej – jak każdy. Była szczęśliwsza niż w zeszłym miesiącu, ale nie miał jej tego za złe. Może dlatego, że jej wersja szczęścia od zawsze była dziwna. Nie uśmiechała się, nie śmiała się, nie tańczyła. Po prostu była… cicha i spokojna i zamyślona i niewzruszona. Była wszystkim, czym George chciałby być.

- Można je złapać? – zapytał George ze szczerym zainteresowaniem.
- No cóż, są niewidzialne. Ale można je zachęcić bardzo puszystym dywanem, uwielbiają je.
- Naprawdę? Złapałaś kiedyś jakiegoś? – kiwnęła głową.
- Zawsze trudno jest stwierdzić, czy tam są, bo nie można ich zobaczyć, ale są pewne znaki… Powietrze naokoło nich staje się lekko żółte, musisz zezować żeby to dostrzec… i oczywiście można je dotknąć, jednak one nie za bardzo to lubią. Gryzą. – przerwała – Nie mam dzisiaj Peleryny.
- Nie potrzebuję jej.
- Nigdzie się nie wybierasz. – powiedziała, łapiąc go za nadgarstek i przyciągając go bliżej – Musisz zostać. Nie mówię, że przemowy są tego warte – dodała – ale musisz przestać uciekać.
- Jasne, bo czuję się tak znakomicie za każdym razem kiedy ktoś mówi o moim martwym bliźniaku. – George odpowiedział ostro, wyrywając ramię z jej uścisku.
- Może poczujesz – powiedziała cicho kiedy się na nią patrzył – Może to pomoże ci to zaakceptować. On odszedł George. Musisz przestać… umierać razem z nim. – na te słowa George odsunął się jakby go uderzyła.
- Tylko dlatego, że raz…
- Właśnie dlatego.
- Byłem pijany.
- I to cię tłumaczy?
- To było zaraz po…
- Wiem.
- Ja nie…
- Właśnie, że tak. – odwrócił wzrok.
- Może trochę.

Zaczęła grać muzyka. Przemowy już się skończyły? Była to smutna, delikatna melodia, dokładnie taka, jakiej George nie potrzebował. Rock byłby zdecydowanie lepszy. Coś, co oderwałoby jego myśli od tego. Tak samo jak jego przyjaciele, ten ktoś, kto wybierał muzykę, albo nie miał zielonego pojęcia co robi, albo pomyślał, że będzie to śmieszne, widok ludzi załamujących się podczas tańca.

Luna puściła jego nadgarstek i zamiast tego, chwyciła go delikatnie za rękę, zmuszając by szedł w stronę centrum, gdzie tańczyło już kilka par.
- Idziesz? – jego oczy niechętnie sięgnęły jej.
- Ja… ja nie mogę. – Luna machnęła lekceważąco ręką.
- Jasne, że możesz Wiesz, że… - przechyliła głowę na bok, patrząc na niego uważnie – Wiesz, że chciałabym być tak odważna jak ty?

Sposób, w jaki mówiła tak błahe rzeczy nawet się nie rumieniąc sprawiał, że George czuł się niewyraźnie, niemal szczęśliwy. Ale tym razem tylko zadrwił.

- Żartujesz sobie, prawda? To, co zrobiłaś… współprowadziłaś Armię Dumbledore’a i walczyłaś w większej ilości bitew niż ja. Ty jesteś odważna. – pokręciła głową.
- Twoi przyjaciele dają ci siłę. – stwierdziła niezaprzeczalnie – Jestem dosyć zazdrosna.
- Wydaje mi się, że wylądowałem w Gryffindorze tylko dzięki niemu.
- Wcale nie. – zaprzeczyła Luna, obracając ich na parkiecie.
- Trochę tak. – powiedział dziecinnie, uśmiechając się.
- Wcale nie.
- Trochę tak.
- Nie.
- Tak.
- Nie.
- Tak.
- Nie.
- Dobra, dobra. Nie. – uśmiechnęła się.
- Wygrałam.

George wpatrywał się w nią. Czasami zachowywała się niemal jak dziecko, jakby w ogóle nie dorosła odkąd zaczęła Hogwart. Zastanawiał się czy to była jej skorupa, jej maska, dzięki której  mogła unikać rzeczywistości. Ale Luna by tego nie robiła. Jeszcze przed chwilą zmuszała go by to on zmierzył się z prawdą.

- Tak. – powtórzył, obracając ją – wygrałaś.

I byłby szczęśliwy – lub na tyle szczęśliwy, na ile był w stanie – jeśli nagle nie zatrzymanoby muzyki. McGonagall ochoczo klasnęła w dłonie i wszyscy tańczący zatrzymali się by posłuchać.

- Właśnie został zasugerowany cudowny pomysł – oświadczyła – Zastanawiamy się czy… - wyglądało na to, że próbowała zebrać się w sobie – Wszyscy z was znają Hogwart. Jako dopełnienie przemów oraz by świętować odbudowanie naszej szkoły, my – profesorowie – chcielibyśmy prosić, byście dołączyli do nas i odśpiewali wspólnie hymn Hogwartu.

Jednocześnie, wszyscy nauczyciele opuścili swoich partnerów i podeszli by stanąć obok McGonagall. Coś się zmieniło w powietrzu. Wszyscy się uśmiechnęli i jednym momencie, ci, którzy uczęszczali do Hogwartu, zaczęli śpiewać i wykrzykiwać słowa piosenki, którą tak kochali. Luna, stojąca u jego boku, wkładała w to całe serce.

Hogwart, Hogwart, Pieprzo – Wieprzy Hogwart,
Naucz nas choć trochę czegoś!
Czy kto młody z świerzbem ostrym,

- Czy kto stary z łbem łysego. – wyszeptał George, słysząc Lunę śpiewającą te same słowa, sekundę później. A potem podniósł głos i zmienił rytm, zwalniając do melodii marsza żałobnego, której on i Fred uwielbiali używać.

Możesz wypchać nasze głowy
Farszem czegoś ciekawego,
Bo powietrze ja wypełnia,
Muchy zdechłe, kurzu wełna.

Wszyscy już skończyli śpiewać i zapadła cisza. Nie był pewien czy słuchali jego, czy po prostu się zamyślili.

Naucz nas, co pożyteczne,
Pamięć wzrusz, co ledwie zipie,

Luna zaczęła ich kołysać w rytm niesłyszalnej muzyki. Jej cienki głos dołączył do niego w ostatnich linijkach hymnu.

My zaś będziem wkuwać wiecznie,
Aż się w próchno mózg rozsypie!

Wybuch krótki śmiech na drugim końcu Sali, a ktoś w pobliżu zachichotał. George, niemal wbrew sobie, uśmiechnął się do Luny, która oparła głowę na jego ramieniu.

Zapomniał jak to jest być szczęśliwym. Może to był krok do przodu z przypominaniu sobie.



2 komentarze:

  1. Troszkę melancholijny rozdział, ale to nie zmienia faktu, że jak zwykle piękny. Czasem takie smutniejsze momenty są nam potrzebne.
    Podziwiam i autorkę i Ciebie - tempo dodawania kolejnych części jest świetne :)
    Pozdrawiam
    Florence

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję bardzo. Doceniam miłe słowa :)

      To opowiadanie jest takie trochę melancholijne/depresyjne... ale taki jego urok. Naprawdę podziwiam Fulgance - to autorka, bo była w stanie odtworzyć tą, do jakiegoś stopnia uszkodzoną, psychikę nastolatków, którzy przeżyli straszne chwile.

      Jeszcze raz wielkie dzięki :*

      Usuń

Calliste Bajkowe szablony