niedziela, 28 lipca 2013

Cena zwycięstwa. Rozdział 20




>Tutaj< możecie znaleźć oryginał.


Rozdział 20
Przeprosiny
23 październik 1998

- Nie da się im nie współczuć. – pewnego dnia przy obiedzie powiedziała Ginny.
- Komu?
- No wiesz. – Ginny machnęła widelcem, ogólnie wskazując na stół Slytherinu – Im.
- Ty współczujesz? – zapytała, zastanawiając się nad swoją przyjaciółką.
- Merlinie. Hermiona, czy ty słuchałaś chociaż trochę tego, o czym właśnie do ciebie mówiłam?

Hermiona musiała przyznać, że nie słuchała. Odpływanie kiedy ludzie do niej mówili, stało się jej nawykiem, zwłaszcza podczas obiadów, kiedy słowa były zabarwione innymi, dziwnymi odgłosami, które dla niej były… odpychające. To było dziwne, ale od czasu wojny, nie była w stanie odnaleźć w sobie apetytu. To było jakby cała jej krew spłynęła do żołądka. Po prostu nie była w stanie spojrzeć na jedzenie i mieć na nie ochotę.

- Ktoś jest w środku? – powiedziała Ginny, machając ręką przed twarzą Hermiony – Hermiona, wszystko w porządku?
- Oczywiście, że tak.
- No nie wiem. Wyglądałaś bardzo blado. – Ginny zerkała na nią – Jejku, Hermiona… jesteś pewna, że nic ci nie jest?
- Jestem pewna.
- Wyglądasz na chorą. Widziałaś się ostatni w lustrze? No i to! – Ginny wzięła nadgarstek Hermiony w swoje dłonie – Mogę zobaczyć twoje kości!
- Przesadzasz.
- Trochę. Ale nie do końca. Schudłaś, Hermiona. Powinnaś jeść.

To była prawda, ale jak bardzo by nie próbowała, Hermiona nie była w stanie poczuć się głodna. Teraz była bardziej ostrożna, od czasu kiedy straciła przytomność, ale nadal jadła niewiele. Uczty, które Ron tak uwielbiał, teraz ją odrzucały. Jednak jadła, trochę. W innym przypadku Ginny by ją do tego zmuszała.

- Więc co mówiłaś o Ślizgonach? – zapytała, zmieniając temat.

Ginny rzuciła jej spojrzenie pod tytułem Mnie nie oszukasz i niechętnie wróciła do tematu. Ginny nie była jednak jedyną, która mówiła. Ona sama nie radziła sobie lepiej. Siadała do stołu podczas każdego posiłku, jakby pustka, którą odczuwała w środku mogła być wypełniona przez jedzenie. Hermiona przyłapała ją raz w łazience po posiłku, gdzie wymiotowała. Trzymała jej ramiona i odgarniała jej włosy. Po tym, Ginny szlochała w jej ramionach jak małe dziecko.

- Tak tylko mówiłam… Całe ich rodziny są w Azkabanie.

Czuła się taka silna i kochająca, kiedy była tam dla swojej przyjaciółki. Marzyła, by dla niej też ktoś był taki silny. Sama nie mogła sobie pomóc, prawda? Ona nawet nie była najgorsza. Na drugim końcu Wielkiej Sali była cały stół ludzi takich, jak ona. Ludzi, o których mówiła Ginny. Ślizgoni jedli mniej niż ktokolwiek.

- To znaczy… ich ojcowie. Parkinson, Nott i Goyle. Całe ich rodziny musiały przejść przez rozprawy i tylko fartem uciekli od więzienia pomimo tego, że nic nie zrobili. To znaczy, nie byli Śmierciożercami. – poprawiła się po tym, jak Hermiona się na nią znacząco spojrzała – Ojciec Malfoya został zaatakowany kiedy ostatnio postawił nogę poza Dworem i nadal nie schwytano sprawcy. Mówią, że Ministerstwo nie traktuje tej sprawy poważnie, jeśli wiesz co mam na myśli. A teraz spójrz na nich. Nawet ich własny dom nie chce z nimi siedzieć. Wszyscy ich nienawidzą.
- Tak.
- Tak? – Ginny spojrzała na nią jakby była nienormalna – Merlin. Hermiono… co z twoją moralną oceną sytuacji? Co z WESZ?
- Porównujesz Malfoy’a do Skrzata Domowego? – zapytała, pomimo wszystkiego, rozbawiona.
- Nie, porównuję cię do maniaka. Ledwie cię poznaję, Hermiono.

Hermiona pomyślała o Skrzatach Domowych. Malfoy i Skrzaty Domowe. Oni nadal mieli swoją wolną wolę. I trzymają się razem. To, z tego, co wiedziała, było czymś pozytywnym wynikłym z wojny. Nigdy wcześniej nie widziało się grupy tak zjednoczonej jak Ślizgoni. Wchodzili do Wielkiej Sali w grupkach co najmniej pięciu osób, częściej dziesięciu. Pierwszoroczni byli często eskortowani przez starszych uczniów. Zwłaszcza siódmoklasiści trzymali się blisko siebie. Nigdy nie widziało się któregoś z nich samotnie, zwłaszcza Malfoy’a. To znaczyło, że każdego dnia, w porze posiłku, siódemka osiemnastolatków wkraczała do Sali w formacji V, podążając za Pansy, i siadała przy stole bez słowa. Niemal za każdym razem, w Sali panowała przez chwilę grobowa cisza. Jednego razu mówiła coś kiedy zapadła cisza i wszystkie oczy zwróciły się ku niej. Teraz milkła razem z innymi.

Ślizgoni też milczeli. Raz na nich spojrzała. Spotkała śmiercionośne spojrzenie Parkinson i była zdziwiona ilością jadu w nim. Parkinson zawsze nią pogardzała, ale teraz było to coś więcej. W jej spojrzeniu było tyle dumy i wyższości, że zamroziło jej to żyły. Hermiona poczuła – po raz pierwszy – jakby na to zasłużyła. Jakby Ślizgoni nie zasłużyli.

Wstała.

- Idę do biblioteki.
- Ale nic nie zjadłaś!
- Mam esej do napisania. – rzuciła przez ramię kiedy opuszczała Wielką Salę.

~-o-~

„Kradnięcie” jej stolika stało się jego zwyczajem. Prawie za każdym razem kiedy wchodziła do biblioteki, on tam był, czytając. Jeśli chciałby unikać jej, wydedukowała, wtedy zmieniłby stolik. Więc za każdym razem siadała obok niego i, bez słowa, czytali lub pisali eseje lub sprawdzali coś w podręcznikach. Czasami pytała go, nad którym esejem pracuje. Czasami wymieniali się opiniami. Czasami robili razem prace domowe. Ale przez większość czasu, po prostu czytali. Podczas tych momentów, Hermiona czuła się dziwnie zżyta z Malfoy’em, zawsze świadoma jego obecności, nieważne jak bardzo wciągająca była jej książka.

Co więcej, zostali partnerami na Eliksirach. Wcześniej o tym nie rozmawiali, nie od czasu tej rozmowy w bibliotece. Ale kiedy następnym razem mieli Eliksiry, pracowali razem, nadal niewiele mówiąc, ale efektywnie i w dziwnie skoordynowany sposób, jakby byli niemal idealnie dopasowani. Jak dotąd nic nie wysadzili w powietrze, pomimo okazjonalnych komentarzy Malfoy’a na temat jej umiejętności. Blimerk wyglądał na dosyć zadowolonego, a nikt inny tego nie komentował, bo większość z nich pracowało z kimś, do kogo woleliby nie podchodzić nieuzbrojeni.

Jednak tego dnia w bibliotece, Malfoy przerwał ciszę.

- Jest coś, co próbuję powiedzieć. – mruknął.
- To wyjaśniałoby te długie cisze. – powiedziała żartobliwie, ale nie dostrzegł tego.
- Nie ułatwiasz mi tego. – warknął, po czym gwałtownie wciągnął powietrze – Nie to miałem na myśli.
- Nic się nie stało.
- Nie! Stało się, do cholery! – spuścił wzrok na stół, próbując zebrać się w sobie – Stało się. – powtórzył stanowczo – Nie wiem jak to powiedzieć.
- Po prostu to z siebie wyrzuć. – zasugerowała i uśmiechnęła się delikatnie.
- Dzięki, Granger. To było bardzo pomocne.
- Mówiłam serio.

Wziął długi, drżący wdech.

- Dobra. Chodzi o to, Granger, że ja… ja mam u ciebie dług. – powiedział wreszcie – Więc dziękuję ci. Tobie, Weasley’owi i… - pojawił się kpiący wyraz twarzy – Potterowi. Ocaliliście moje życie w Pokoju Życzeń kiedy Crabbe chciał was zabić.

Cień przemknął po jego twarzy kiedy wspomniał o jego zmarłym… przyjacielu, z braku lepszego słowa. Czy właśnie dlatego tak długo nic nie mówił? Wydawał się szczerze zasmucony stratą Crabbe’a, i nawet jeśli ona i jej przyjaciele byli wtedy bliscy śmierci, Hermiona czuła nutkę współczucia.

- Przykro mi. – powiedziała szczerze i jego głowa poderwała się do góry.

Skanował jej twarz w poszukiwaniu czegoś, po czym pokręcił głową. Wydawało jej się, że widziała jego uśmiech, ale nie była pewna.

- Merlinie… Ty naprawdę tak myślisz, prawda?
- Cóż… tak. – powiedziała zmieszana.

Mruknął coś pod nosem, co brzmiało jak „Cholerni Gryfoni”, po czym powiedział:
- Jest coś jeszcze.
- Tak? – powiedziała, uśmiechając się do niego zachęcająco.
- Ja… przepraszam.

Jej uśmiech zamarł, po czym zniknął z jej twarzy.

- Co?
- Prze-pra-szam. - powtórzył dobitnie – Jesteś kompletną idiotką?

Wyciągnął rękę i chwycił jej lewy nadgarstek, przyciągając ją do siebie. Podciągnąl jej rękaw do góry, ujawniając przerażający zbiór czarno-niebieskich, cętkowanych siniaków, które pokrywały jej rękę, przecinane długimi, cienkimi strupami. Próbowała wyrwać się z jego uścisku, ale trzymał ją mocno, jego kciuk wbijał się w jej skórę niemal boleśnie.

- Za to. – powiedział, jego głos pełen… czegoś -  Moja ciotka torturowała cię w moim domu, a ja patrzyłem. Nic nie zrobiłem. I za to przepraszam. Przepraszam za to, co musiałaś przejść. Przepraszam za te ślady, które nigdy nie znikną. I przepraszam, bo… - wydał z siebie gorzki, swego rodzaju, śmiech zanim kontynuował – Naprawdę byłem dla ciebie straszny przez te sześć lat szkoły, co nie?
- Tak, byłeś. – powiedziała, nie zastanawiając się, a on znów się zaśmiał, ostrym, okrutnym śmiechem – Nie to miałam na myśli!
- Nic się nie stało, Granger. Rozumiem.

Puścił jej nadgarstek i opuściła rękaw. Nienawidziła tych znamion, nienawidziła faktu, że podczas gdy nienaturalne siniaki znikną dzięki genialnej maści Freda i George’a, blizny pozostawione przez Czarną Magię nigdy nie znikną. Ale nie były zrobione przez Malfoy’a. On odmówił zidentyfikowania jej, nie mówiąc już o torturowaniu. Pamiętała go z wtedy, jak blado wyglądał – bardziej biało niż szaro, ale chyba trochę zdrowiej niż teraz – bardziej przestraszony, ale zdrowszy. Pamiętała jak wtedy go nienawidziła.

- Malfoy. – wyszeptała i nie była w stanie wydobyć z siebie więcej słów – Malfoy. – powtórzyła i część jej myśli musiała zabarwić jej głos, bo on zadrżał i chciał wstać ze swojego krzesła – Poczekaj. – powiedziała szybko i zamarł – To nie… Nic z tego nie było twoją winą, Malfoy. Nic z tego.
- Czy to ważne? – powiedział zmęczonym głosem – To nadal miało miejsce i tego nie zapomnę. I ty także. Nawet nie próbuj zaprzeczać.
- Nie ma sposobu by zapomnieć coś takiego. – powiedziała miękko – Ale czasami można wybaczyć.

Spojrzał na nią z niedowierzaniem.

- Granger, ty oszalałaś.

I zdała sobie sprawę, że on chyba ma rację. Co ją opętało by to powiedzieć? Magiczny świat nie był na etapie wybaczania. Ginny miała rację. Wiedziała, że Malfoy spędzał tyle czasu w bibliotece, bo nigdzie nie mógł odnaleźć spokoju. Gdzie by nie poszedł, był obiektem spojrzeń, szeptów i pogardy.


Kiedy zamilkła, Malfoy prychnął, wstał i wyszedł.


CZYTASZ = KOMENTUJESZ

Cena zwycięstwa. Rozdział 19



Powinnam nadmienić, że drugą postacią jest Viktor Krum. Niestety nawet nie byłam w stanie zabrać się za podrabianie jego akcentu. Nie czytałam tej części HP po polsku i nie mam pojęcia, jak on tam brzmiał. Dlatego też, musimy zadowolić się tym, co mamy :)

Oryginał, tradycyjnie, można znaleźć >tutaj<

Rozdział 19
Upiorne Spotkanie
2 październik 1998

Każdego miesiąca, Alicia odwiedzała grób Freda.

Maj, czerwiec, lipiec, sierpień i nawet wczesny wrzesień były pełne życia, zielonych liści, kolorowych kwiatów i ćwierkających ptaków. Teraz… nie nazwałaby Zakazanego Lasu martwym, ale  większość liści już spadła i gniła, przechodząc od wesołego żółtego do brzydkiego brązu, i złoty połysk nagrobka Freda stracił swoją wyjątkowość i wtapiał się w otaczające go nudne i martwe tło. Ostatnio zostawione tutaj kwiaty, już uschły. Każdy mógł je zaczarować by pozostały piękne na długo, ale to wyglądałoby na obrazę pamięci Freda. Tak jakby po prostu nie mieli wystarczająco dużo czasu by przynieść mu świeże kwiaty.

Odrzuciła swoje kule, położyła żółtą różę na nagrobku i przejechała palcami po nazwisku. Fred Weasley. Był czas kiedy sama myśl o tym imieniu wywoływała w niej chichot. Innymi razy, wywoływało marzenia. Ale teraz? Poczuła pierwszą łzę spływającą po jej policzku i pochyliła głowę, kładąc obie dłonie na nagrobku kiedy szloch wstrząsał jej ciałem. Po kilku minutach, na płycie pojawiła się wilgoć, łzy dołączały do kałuży. Kiedy znów nie mogła się kontrolować, wpatrywała się uporczywie, bez mrugania. Jeśliby mrugnęła, wydostałoby się więcej łez – była tego pewna.

- Chciałabym… - wyszeptała i zamilkła.

Czego chciała? Chciała tak wielu rzeczy, że niemożliwe było wymienienie ich wszystkich. Ale te najważniejsze były niemożliwe – chciałaby by Fred żył, chciałaby móc się pożegnać, chciałaby móc chodzić bez kul.
- Chciałabym. – znów wyszeptała, kolejna łza spłynęła po jej policzku i wylądowała na ziemi.

Wsparła się na lewej ręce, odchyliła prawą i uderzyła złoty nagrobek z całej siły. Bolało jak diabli, ale czuła się po tym lepiej. Zrobiła to jeszcze dwukrotnie, potem opadła na płytę, szlochając niekontrolowanie. Zimny metal dotykający jej policzka był dziwnie uspokajający, tak samo jak widok jasnej róży zaledwie milimetry od jej nosa. Leżenie tak, zwiniętą w kłębek, płacząc, było dobre. Przypominało jej kiedy była mała i bała się ciemności, kiedy mogła zwinąć się pod kołdrą i zacisnąć mocno powieki. Albo kiedy była z Fredem, leżała, przytulając się do niego. Tylko teraz były łzy i nie było Freda.

Nie wiedziała jak długo tam leżała. Ledwie zarejestrowała, że zrobiło się ciemno, a zimno jej nie przeszkadzało – po prostu owinęła się ciaśniej płaszczem i pochyliła mocniej głowę. Przestała płakać. W pewnym momencie zaczęło padać. Naciągnęła kaptur aż na oczy i nie przejmowała się. Jej jedyną reakcją nawet na szalejące tornado, byłoby zwinięcie się w jeszcze ciaśniejszy kłębek. Na jeziorze mogłoby szaleć tsunami, a ona by je przespała. Później, wyjątkowo mocny podmuch wiatru dostał się pod materiał jej płaszcza i szat, by zamrozić jej kości. Mrugnęła dwukrotnie, zdając sobie sprawę, że deszcz ustał. Odrzuciła do tyłu swój kaptur. Wzeszedł księżyc, był środek nocy. Przypomniała sobie swoją pierwszą wyprawę do Zakazanego Lasu. Na jego skraj, ale zawsze to coś. Te wszystkie plotki na temat wilkołaków (dzięki Merlinowi, że teraz księżyc nie był w pełni) i gigantycznych pająkach nagle do niej powróciły. Kiedy byli jeszcze w szkole, Lee, Fred i George robili sobie żarty opowiadając o ich niezwykłych wyprawach do Lasu. Wtedy zaintrygowali Alicię, która, pomimo bycia sceptyczną na temat prawdziwości tych opowieści, zawsze była zafascynowana Lasem. Teraz już nie była zaintrygowana. Teraz była po prostu wystraszona.

Co się działo z tym wiatrem? Był nienaturalnie zimny i nie chciał przestać wiać. Nie były to krótkie podmuchy, ale długie, gwałtowne poryty, które nie chciały przestać. Upiornie, powiedziała podświadomość Alici. Ale od czasu wojny, podświadomość Alici zawsze mówiła ponure rzeczy, więc zwykła po prostu ją ignorować. I teraz tak dobrze jej się to udało, że zachciało jej się spać.

Kiedy zamykała oczy, mogła przysiąc, że poczuła rękę na swoim policzku i słyszała go szeptającego (to musiał być on) „Przepraszam”. I uśmiechała się, zasypiając.

~-o-~

Obudził ją śpiew ptaków, słońce, i ręka, która gwałtownie szarpała jej ramię. Mrugnęła, przekręciła się, ziewnęła, usiadła i znów mrugnęła.

- Nareszcie! Myślałem, że nie żyjesz.

Głos był przepełniony ulgą i może trochę troską. Był to męski głos i należał do męskiego ciała z męską twarzą. Znów mrugnęła, oszołomiona. Przyswojenie głosu i twarzy zajęło jej chwilę. Rozpoznała go, ale nigdy wcześniej z nim nie rozmawiała.

- Czy ty kompletnie oszalałaś? Zaziębisz się na śmierć. – powiedział, a jego akcent brzmiał trochę mniej ostro niż zapamiętała – To niebezpieczne.
- Nic mi nie jest. – powiedziała, podnosząc się na kolana.

Próbowała wstać, ale nie była w tym zbyt dobra i powróciła do pozycji siedzącej. Chwycił jej ramiona i podniósł ją na nogi, mocno, i utrzymywał ją w tej pozycji, podtrzymując tą część jej masy, której jej prawa noga nie mogła umieść.

- Jesteś ranna. – powiedział, ale jego głos był bezbarwny, pozbawiony uczuć, to nie było pytanie – Jak długo tu leżałaś?
- Nic mi nie jest. – powtórzyła, ale nie próbowała wyrwać się z jego uścisku. Upadłaby.
-  Słyszałem – powiedział cicho – o tym, co się tu stało. Wielka Brytania straciła tu wielu ukochanych. Przykro mi.
- Możesz podać mi moje kule? – zapytała.

Bez słów, pochylił się by je podnieść, i oparła się o drzewo za nią, by utrzymać równowagę.

- Ostrożnie. – powiedział, patrząc jak sięgnęła po kule i chwiała się na nich przez sekundę. Zauważył, że zadrżała i chwilę później zarzucił na jej ramiona swój płaszcz – Następnym razem ubierz się cieplej. I idź do domu. – A potem – może wyczuł, że naprawdę go tam nie chciała – odszedł.

Jak tylko zniknął jej z oczu, zadrżała z zimna pomimo ciepłego płaszcza na plecach. Potem znów poczuła jakby ktoś był tu obecny, jakby Fred tu był. Właśnie dlatego odwiedzała jego grób tak często. Nie pamiętała by kiedykolwiek odwiedzała czyjś nagrobek kilkakrotnie, ale kiedy przychodziła tutaj, czuła się w pewien sposób bliższa Fredowi. Było to zimne, ale znajome uczucie. Chciała się go chwycić i zostać tu na zawsze. Ale jak tylko myśl o tym zmaterializowała się w jej głowie, uczucie zniknęło, pozostawiając jedynie chłód i wiatr. Jednak nadal nie odeszła. Usiadła na ziemi, położyła ręce prosto na nagrobku i wpatrywała się w kwiaty. Wzrok jej się zamglił. Kiedy mrugnęła, poczuła łzy na policzkach.

A potem rękę na jej ramieniu, unoszącą ją do góry. I znów jego głos, tym razem ostrzejszy.

- Przestań. – powiedział – Idź do domu. Wróć kiedy indziej. Jest zbyt zimno. Przeziębisz się.
- I co z tego? – powiedziała gorzko.

Prawie ją upuścił. Czuła to, bo jej noga ugięła się pod nagłym przypływem wagi. Ale jego uścisk znów się wzmocnił.

- Co powiedziałaś? – zapytał, delikatnie ujawniając swój akcent.

Milczała.

- Musisz żyć. – powiedział cicho – Albo jego śmierć pójdzie na marne. I dziecko nie może umrzeć również.

Spojrzała na niego.

- Pożyj trochę, Alicio Spinnet… Zobaczysz, że czasami warto.

Tym razem, naprawdę odszedł.

Jak i ona.



CZYTASZ = KOMENTUJESZ

poniedziałek, 22 lipca 2013

Cena zwycięstwa. Rozdział 18



Oryginał możecie znaleźć pod >tym< linkiem.

Miłego czytania :)

Rozdział 18
Znaczenie pracy zespołowej
1 październik 1998

Slughorn zdecydował zrezygnować z kolejnego roku nauczania w Hogwarcie. Nowy nauczyciel eliksirów także był kiedyś w Slytherinie (Hermiona zaczynała dostrzegać tutaj jakiś wzór). Był nawet dobrym nauczycielem, jednak Hermiona nie była przekonana czy jest on istotą ludzką. Ale wyglądał na porządnego człowieka. Był sprawiedliwy, nie faworyzował otwarcie swojego domu i nie miał tej nowej tendencji, którą posiadali inni w jej otoczeniu. To znaczy, nie pochlebiał jej we wszystkim tak, jak reszta.

Główną wadą profesora Blimerka była skłonność do dramatyzowania. Także w kwestii pracowania w parach, co nazywał „pracą zespołową”. „Dobra praca zespołowa” mawiał „jest podstawą sprawnego społeczeństwa. Jestem tutaj by uczyć was Eliksirów i zrobię to. Ale poza tym, to co my – szkoła i ja – chcielibyśmy podkreślić w tym roku, to znaczenie zaufania”. Jego nozdrza poruszałyby się szybko w tym momencie. „Znaczenie pracy zespołowej.”

„I właśnie” dodałby, machając swoją różdżką tak, że instrukcje do eliksiru pokazały się na tablicy „dlatego dzisiaj będziecie znów pracować w parach. I to nie z kimś z waszego domu.”

Podczas ich pierwszej lekcji Eliksirów, na początku westchnęła i rozejrzała się po klasie, potem usiadła w kącie i zaczęła warzyć swój eliksir samotnie. Blimerk wpatrywał się w nią i wyglądał na trochę zawiedzionego, ale nie komentował tego. Myślała, że przecież była bohaterem wojennym i powinna być w stanie znaleźć sobie partnera. Ale bez Harry’ego i Rona, nie było nikogo przy kim czułaby się chociaż trochę komfortowo. Poza tym, nie wierzyła nikomu jeśli chodziło o jej ocenę z Eliksirów. Zdała sobie sprawę, z niemałym zaskoczeniem, że jest zbyt nieśmiała by stanąć i zapytać kogoś (przynajmniej jeśli chodziło o Slytherin), a kiedy nikt nie zapytał jej, została sama. Lavender i Parvati ciągle chowały się za swoimi partnerami by zachichotać i okazjonalnie rzucały jej krytyczne spojrzenia. Partner Malfoy’a zrezygnował z Eliksirów po raz trzeci z rzędu, woląc dostać wieczorny szlaban.

Nikt nie wyglądał na zadowolonego ze sparowania i nie była jedyną osobą, która nie chciała znaleźć sobie partnera, który wcale nie chciał współpracować.

Lub „zespołu”, jak to mówił Bilmerk.

I jak Parvati mogła się śmiać, zastanawiała się, kiedy jej bliźniaczka zginęła podczas Bitwy? Jak Lavender mogła się śmiać po swojej potyczce z Grebackiem? Była tam, kiedy Pani Ponfrey powiedziała jej, że źle ocenili jej rany. Lavender pochyliła głowę i płakała, kiedy zdała sobie sprawę, co to znaczy. Dzisiaj, jej twarz nadal była poharatana. Długa, prążkowana blizna biegnąca przez jej czoło, najbardziej rzucała się w oczy, odwracając uwagę od jej kiedyś ślicznej twarzy. A Lavender nadal się śmiała.

Czy naprawdę tylko ona nadal nosiła w sobie smutek? Była jedyną, która bez przerwy myślała o wojnie? Jedyną, której nadal było trudno wykrzesać uśmiech?

Musiała jednak przyznać, że z Ginny u boku, przychodziło jej to dosyć łatwo. Merlinie, gdyby tylko Ginny była na jej roku.

- Panno Granger. – powiedział Blimerk stojący gdzieś za nią, wyrywając ją z myśli – Chciałbym z panią porozmawiać po lekcji.
- Dobrze, proszę pana. – odpowiedziała.

Kiedy odszedł od niej, zdała sobie sprawę, że podczas swoich rozmyślań, straciła rachubę w mieszaniu. Przeklęła pod nosem i rozejrzała się wokół. Goyle i jego partner byli dwa kroki za nią, wyglądając na zagubionych. Parvati, Lavender i ich partnerzy nawet nie próbowali. A Dean i Seamus (którego siniaki prawie już zniknęły dzięki cudownej maści Freda i Georga), cóż, ich eliksir był porażką.

Prawdopodobnie zamieszała około osiem razy, zdecydowała. Czyli zostało jej jakieś sześć lub siedem.

Wznowiła mieszanie kiedy ktoś powiedział:
- Mieszasz w lewo, Granger.

Jej głowa poderwała się do góry szybko, za nią podążyły jej ręce, rozbryzgując eliksir o temperaturze wrzątku po podłodze, jej szatach i szatach… Malfoy’a.

- Ałć. – mruknął, potem przeklął lekko, otrzepując swój rękaw – Ślicznie, Granger.
- To twoja wina. – rzuciła i zaklęciem usunęła eliksir z podłogi – Masz szczęście, że nie kazałam ci tego wypić. – spojrzała na eliksir i zamarła – Jest szary! Dlaczego jest szary? Powinien być niebieski!
- Mówiłem ci, mieszałaś w lewo.

Wzruszyła ramionami, przejechała ręką po włosach i usunęła różdżką resztę eliksiru z kociołka. Teraz musi zacząć od nowa. Spojrzała na Malfoy’a, który siedział obok Goyle’a, odchylając się na swoim krześle. Czysta fiolka, pełna niebieskiej mikstury, stała przed nim na ławce. Przewrócił oczami patrząc na nią i miała ochotę roztrzaskać kryształową fiolkę o podłogę lub, co lepsze, naprawdę zmusić go do wypicia jej zawartości. Eliksir Bólu, znany także jako Eliksir Scillindera. Mówiono, że jest „prawie tak zły” jak Cruciatus jeśli skonsumowany w dużych ilościach. Ale większość jego użytkowników wolało polać nim pościel ofiary i czekać na noc. Zwykle nie było to śmiertelne, tylko parzyło.

Poważnie.

Oczywiście, oni uczyli się tego eliksiru z powodu jego medycznych właściwości. Ponieważ dodanie kilku kropli eliksiru do napoju, przyspieszało leczenie, chociaż sprawiało, że było to trochę bardziej bolesne. To było celem Scillindera. Nigdy nie był w stanie wybadać, które składniki tworzyły z mikstury truciznę.

- Dobrze. – powiedział Blimerk kiedy prawie (nareszcie!) dogoniła Nevilla i Goyla – To wszystko na dzisiaj. Nie zadaję wam żadnej pracy domowej, ale oczekujcie testu z właściwości eliksiru, którego właśnie próbowaliście stworzyć. – nastąpił zbiorowy jęk, na co uśmiechnął się – Możecie wyjść.

Hermiona pozostała na swoim miejscu kiedy inni wychodzili z klasy. Blimerk podszedł do niej.

- Panno Granger. – powiedział, jego głos bynajmniej nie był przyjazny, ale też nie zimny – Jestem pewien, że wie pani o czym chcę porozmawiać. Przykro mi to mówić, bo pani predyspozycje są bardziej niż adekwatne, ale nie mogę dać pani oceny, na jaką pani zasługuje, jeśli nie zacznie pani słuchać moich poleceń.

Spojrzała na niego pytająco, na co on przejechał ręką po swoich włosach, wyglądając niemal na zdenerwowanego.

- Mam na myśli to, że cała reszta przynajmniej próbuje. – kontynuował – I ja… doceniłbym jeśli następnym razem nie pracowała pani sama. Minął już miesiąc panno Granger. Zdaję sobie sprawę, że wojna była dla pani trudna, ale odniosłem wrażenie, że chciała pani powrócić do szkoły by przeżyć normalny siódmy rok. Zgadza się?

Kiwnęła głową, milcząc.

- Więc, jeśli byłbym panią, szybko znalazłbym sobie partnera.
- Ale proszę pana. – zaprotestowała – Czy cała reszta nie jest już przydzielona?
- Jestem pewien, że z chęcią przyjęliby pomoc Hermiony Granger w Eliksirach. – powiedział Blimerk, uśmiechając się do niej – Może pani dołączyć do którejkolwiek pary jeśli sobie pani życzy. Troje pracuje lepiej niż jedno, panno Granger. Może pani już iść. Mam nadzieję, że nie spóźni się pani na kolejną lekcję.

Miała teraz przerwę w zajęciach, więc to raczej się nie zdarzy.

~-o-~

Poszła prosto do biblioteki, nawet nie próbując znaleźć kogoś do pary na Eliksiry. Ostatnio, z powodów, przez które miała problemy na Eliksirach, zaczęła spędzać coraz więcej czasu w bibliotece. Zawsze uwielbiała ją i jej gładką, drewnianą podłogę, ilość jej półek i jej ogromne okna, które, zwłaszcza w słoneczne dni, zalewały pomieszczenie delikatną, złotą poświatą i ocieplały jej ulubione krzesło i stołek. Co najlepsze, uwielbiała tysiące książek, których wiedziała, że nigdy nie przeczyta nawet jeśli zostałaby tu zamknięta. A teraz, uwielbiała tą ciszę i spokój panujące tutaj.

Zmierzała do „jej” stolika, tego, którego zawsze wybierała, tego niemal niewidocznego zza półek, i z którego miała genialny widok na błonia. Biblioteka była zwykle wystarczająco duża dla tych kilkorga ludzi, którzy ją odwiedzali, więc Hermiona była niemal zawsze pewna, że jej stolik był pusty, ale tym razem…

- Granger w bibliotece. Cóż za niespodzianka.
- Malfoy. – powiedziała tak samo zimnym tonem – Co ty tu robisz? – Co robisz na moim krześle? Dodała w myślach.
- Wolny kraj.

Hermiona wahała się, po czym sięgnęła po drugie krzesło przy stole i usiadła naprzeciw Malfoy’a. Ale zamiast otworzyć swoją książkę i zignorować go, patrzyła na niego z zaciekawieniem. On naprawdę był chudy, niemal jak szkielet, a jego skóra, rozciągnięta mocno na policzkach, miała szarawy, prawie przezroczysty kolor. Wyglądał nawet gorzej niż wtedy kiedy Bellatrix ją torturowała, gorzej niż w pociągu, jeśli było to możliwe. Najbardziej niepokojącą zmianą były jego oczy, które sprawiałby, że wyglądał lata starzej.

- Na co się gapisz, Granger?
- Wyglądasz jak zwłoki. – odpowiedziała bez zastanowienia.

Przez chwilę wyglądał na zaskoczonego, może trochę zirytowanego, po czym rozbawiony uśmiech wpełzł na jego usta, zmiękczając ostry kształt jego twarzy.

- Co ty możesz wiedzieć? Wyszedłem z praktyki.
- Co?
- Nie mogę znaleźć podobnie obraźliwej odpowiedzi. – wytłumaczył.

Hermiona zaśmiała się lekko, po czym przestała, zastanawiając się nad sobą. Przeszukała jego twarz w poszukiwaniu śladów wyższości, arogancji, pogardy, a jedyne, co znalazła to rozbawienie i uśmiech, który nie sięgał jego oczu. Jego poważnych, zimnych, ostrożnych oczu.

- Więc co chciał ci powiedzieć Blimerk? – chciał się dowiedzieć Malfoy – Nareszcie poprosił cię o autograf?
- Nie! – powiedziała, czując ciepło rozlewające się po jej karku – Nie, powiedział mi tylko, że muszę znaleźć partnera na lekcje.
- Tylko tyle? To dlatego wyglądasz teraz na tak załamaną?
- Ja nie chcę partnera. – odpowiedziała  - I profesor Bilmerk to wie.
- Cóż, pewnie ma rację. Merlin wie, że potrzebujesz kogoś, kto wie, co robi. Mieszanie Eliksiru Scillinder’a w lewo, Granger? Nie mogłem uwierzyć własnym oczom.
- Zamknij się. – powiedziała, ale znów się zaśmiała, co ją zaskoczyło, ale też zadowoliło.

Śmiech ugrzązł jej w gardle kiedy zobaczyła wyraz twarzy Malfoy’a. Jego twarz nagle pociemniała, jakby głęboko się zamyślił. To całkowicie zmieniło jego wygląd, sprawiając, że wyglądał na zagłodzonego, trochę szalonego i niebezpiecznego.

- Malfoy? – powiedziała niepewnie – Coś nie tak?
- Nie powinienem tego robić. – mruknął, przejeżdżając ręką po swoich włosach.
- Nie powinieneś robić czego? – zapytała, uczucie strachu nagle zaczęło formować się w niej. Czyżby przypomniał sobie kim ona była… kim on był?

Malfoy nie odpowiedział. On tylko na nią spojrzał. A potem powrócił uśmiech, a on powiedział, jakby nic się nie stało:
- Mogę pomóc ci na Eliksirach.
- Ja nie potrzebuję pomocy!
- Dobra, dobra. – powiedział – Tylko mówię. Hej, Granger. Mogę cię o coś zapytać?
- Ja… tak, pytaj.
- Czy ty się mnie boisz?
- Co?
- Czy ty się mnie boisz? – powtórzył powoli i nie mogła powiedzieć, czy był poważny czy nie.
- Nie. Jestem stuprocentowo pewna, że się ciebie nie boję!
- Tylko pytam.


Powrócił do swojej książki i po niedługim czasie, Hermiona zrobiła to samo. Przez resztę ich czasu wolnego można było usłyszeć jedynie dźwięk przewracanych stron i okazjonalne przesuwanie krzesła by złapać więcej światła.

CZYTASZ = KOMENTUJESZ

sobota, 20 lipca 2013

Cena zwycięstwa. Rozdział 17



Minął już tydzień od ostatniego posta... Trochę dziwnie mi z tym.

Bardzo dziękuję za codzienne odwiedziny. Jednak milej by było, jakby ktokolwiek zostawił po sobie jakiś ślad. Może wtedy byłabym pewna, że ktoś to w ogóle czyta.

Przed wami rozdział siedemnasty. Oryginał możecie znaleźć >tutaj<

Miłego czytania.


Rozdział 17
Tchórz
27 września 1998

Alicia Spinnet była największym tchórzem magicznego świata i była już cholernie zmęczona gadaniem ludzi, że była „tak bardzo odważna”. Reporterzy myśleli, że jest odważna.

Od końca wojny, przeprowadzano z nią wywiady więcej razy niż mogła policzyć. W wywiadach zawsze prezentowano ją jako kogoś ze świetlaną przyszłością, zrujnowaną przez wojnę, kogoś, kto był zadziorny, pogodny i (no najważniejsze) odważny. Nie była tą osobą. Tak, straciła czucie w nodze. Tak, „pomimo tego wszystkiego” zawsze się uśmiechała. I tak, pojedynkowała się z Rudolphusem Lestrange pobiła go podczas Bitwy o Hogwart… Ale w tym jedynym polu, które się tak naprawdę liczyło, czyli byciu przy swoich przyjaciołach, była nawet gorsza niż George.

Kiedy ostatnio się spotkali, wymieniali wymówki: Lee, poza swoimi obowiązkami związanymi ze szkoleniem, spędzał jak najwięcej czasu opiekując się Georgiem, a Angelina dzieliła swój czas pomiędzy Georgiem i wyczerpującym treningiem trzeciego rezerwowego ścigającego w Puddlemere United (Oliver szepnął o niej słówko). Jedyne co mogła powiedzieć Alicia to że była zajęta.

Ona nawet nie miała pracy. Uzdrowiciele odradzili jej przyjęcie pracy przy biurku, bo „wędrowanie” było najlepszym sposobem by wyleczyć jej nogę. A nawet nie byli pewni, że to pomoże… Z drugiej strony, nie mogła poprawnie wykonywać żadnej pracy, która wymagała chodzenia. Aurorzy musieli być szybcy, a ona zdecydowanie nie była. A pomimo jej popisu podczas celebracji odbudowy Hogwartu, Alicia nie była nawet pewna czy nadal może latać, nie mówiąc już o grze w Quidditcha.

Prawdę mówiąc, wcale nie musiała pracować. Miesięczna rata, którą otrzymywała od Ministerstwa jako „ofiara wojny” w zupełności wystarczała by zapłacić za obskurne mieszkanie, które nazywała domem. Nawet jej rodzice nie wiedzieli gdzie mieszka. Ale regularnie wysyłała im sowy by zapewnić ich, że ma się dobrze.

Kiedy sowa Lee – Pimny – zastukała w jej okno poprzedniego wieczora, nie była zbyt z tego zadowolona. Nie pisał zbyt często, co jej pasowało, bo nigdy nie chciała odpisywać. Przygotowywała się psychicznie by odpowiedzieć jej, teraz częstym, frazesem Jestem zabiegana. Cieszę się, że napisałeś – lub co lepsze, nie odpowiadać w ogóle – kiedy odwiązywała kopertę od nóżki Pimny. Pimny zniknęła w nocy, co raczej znaczyło, że Lee nie oczekiwał już odpowiedzi.

Wsunęła kopertę pod poduszkę, nie wiedząc dokładnie dlaczego to robi, i kontynuowała spanie.

Prawdą było oczywiście to, że ich unikała. Unikała wszystkich, których znała w Hogwarcie. Nie była jedyną, która wybrała taki sposób na dalsze życie, ale była jedyną, która nie mogła wyjaśnić, dlaczego to zrobiła. Nie mogła powiedzieć, że to wina rozpaczy lub poczucia winy, ponieważ z tego, co wszyscy wiedzieli, straciła tylko przyjaciela, z którym nie była aż tak blisko. Co więcej, nie była w stanie uratować Freda. Nie była w pobliżu kiedy umarł. A jeśli napomknęłaby, że nie chce się z nikim widzieć z powody nogi, jej rodzice i przyjaciele pewnie by ją zamordowali.

Poza tym, nie była aż tak dobrym kłamcą by uwierzyli w tak głupią wymówkę.

Nie mogła podać im prawdziwego powodu, dla którego nie mogła się z nimi zobaczyć. Lub raczej powodu, dla którego oni nie mogli zobaczyć się z nią.

Więc żyła w tym mieszkaniu, w samym środku czegoś, co nie było często polecanym mugolskim sąsiedztwem w Północnej Anglii. Z sąsiadami, których nie znała, i których poznać nie chciała, i których pewnie by znienawidziła po poznaniu. Było tu trochę zielonego terenu w pobliżu, dla małych, kochanych dzieci, które grywały w piłkę nożną. Ale bramki były zardzewiałe, „trawnik” był sztuczny, a miejsce to było zbyt daleko dla większości dzieci, które nie miały rowerów czy samochodów. Na tej samej ulicy był jeszcze sklep rzeźnika i poczta. To tyle, z tego co wiedziała Alicia.

Ona sama lubiła to boisko, ponieważ było ciche, samotne i spokojne, pomimo bycia brzydkim jak diabli. Często chodziła tam i kładła się na trawie, nie ruszając się, nie robiąc nic przez wiele godzin. Czuła się wtedy dobrze. A, jak wydedukowała, nienawidziła teraz niewielu rzeczy, więc mogła sobie pozwolić na bycie trochę dziwną.

Tego dnia padało. Ale niezbyt jej to przeszkadzało. Jednak codzienna cisza została przerwana, i to nie przez Alicię. Nie przez ćwierkanie ptaków czy ujadającego psa, ale przez…

Usiadła prosto, raniąc swój kręgosłup gwałtownością tego ruchu, i gapiła się. Tam, jakieś dwieście metrów ponad jej głową, coś zataczało koła wokół małego boiska do piłki nożnej. Było to zbyt duże by być ptakiem, chyba, że był to struś. A z tego, co wiedziała Alicia, strusie nie mogły latać. Co więcej, tor lotu tego czegoś był zbyt nieregularny. Pomimo tego, że latało wokół boiska jak sęp okrążający swoją zdobycz, czasami wzlatywało wyżej, potem nagle opadało w dół lub odchylało się w bok…

Gwałtownie wciągnęła powietrze kiedy obiekt nagle podążył w stronę ziemi, potem, w ostatniej chwili poderwał się, unikając zderzenia i wylądował.

Postać zeszła z miotły, zdjęła gogle i oparła się na swojej miotle jakby była zmęczona. Czarodziej, latający na terenie mugoli, nie nakładając na siebie nawet najprostszego zaklęcia maskującego! To było po prostu… szalone.

Alicia złapała swoje kule, podniosła się do wyprostowanej pozycji szybciej niż myślała, że jest w stanie, i powiedziała zdenerwowana:
- Czyś ty zgłupiał?

Czarodziej podskoczył i okręcił w miejscu, celując w nią swoją różdżką.
- Obliv…
- Silencio! – krzyknęła odruchowo Alicia, machając swoją różdżką. Niemal westchnęła z ulgą kiedy zobaczyła, że była wystarczająco szybka.
 - Expelliarmus. – powiedziała cicho, zabierając różdżkę głupiemu czarodziejowi – Jesteś totalnym idiotą? Czy ty w ogóle wiesz, gdzie my jesteśmy? To jest mugolska okolica! Jak możesz w ogóle myśleć o lataniu tutaj, nie mówiąc już o lataniu bez jakichkolwiek zaklęć!

Czarodziej spojrzał na nią ponuro, a Alicia westchnęła i wymamrotała przeciwzaklęcie.

- Nie jestem idiotą. – powiedział czarodziej, zdejmując swój skórzany kask i potrząsając kaskadą długich, ciemnych włosów. Nie czarodziej, zdała sobie sprawę Alicia, ale czarownica.

- Och tak? Ja mieszkam tutaj, co cholery! Jak myślisz, co by się stało, jeśli nagle mugole zdaliby sobie sprawę, że czarodzieje naprawdę istnieją? – Musiałaby się przeprowadzić i znaleźć nową kryjówkę, to by się stało – A… a poza tym, to jest przecież nielegalne!
- Nie musisz robić od razu takie szumu. – powiedziała dziewczyna tak nadąsanym, młodym głosem, że Alicia, patrząc na nią dokładniej, zdała sobie sprawę, że nie może mieć więcej niż piętnaście lat – Robię to cały czas. Nigdy wcześniej nie zostałam przyłapana. Tak sobie myślę, co czarownica w twoim wieku robi tutaj… - przekrzywiła głowę – Nie powinnaś być w pracy czy coś?
- A ktoś w twoim wieku nie powinien być w szkole o tej godzinie? – Alicia odbiła.
- Mam wolne.
- Jest wtorek.
- Właśnie tak powiedziałam.
- Użycie magii poza szkołą przez nieletnią i to na terenie mugoli. – powiedziała Alicia – Interesuje cię, jak wiele przepisów złamałaś?
- Nie. – rzuciła dziewczyna i nagle jej oczy rozszerzyły się – Hej! Ja cię znam.
- Wątpię.
- Nie, nie… Wiem kim jesteś. – powiedziała szybko dziewczyna, niemal z ekscytacją – Jesteś Alicia Spinnet!

Alicia zadrżała, a jej lewa kula ugrzęzła w błocie.

- Nie wiem, o kim mówisz.
- Czytałam gazety. Grałaś w Tornadach.
- Mówię ci…
- Rozpoznałam cię z powodu kuli. – kontynuowała dziewczyna – Naprawdę wyglądasz inaczej niż na zdjęciu w Sekretach Ścigającego.

Pamiętała to. Ledwie. Dziennikarz non stop mówił o tym, że dla niej to koniec z Quidditchem, i że nigdy nie była pierwszoskładowym zawodnikiem Tornad, aż powiedziała mu, że dzień, w którym zrezygnuje z Quidditcha będzie dniem, w którym wsadzi mu swoją miotłę w tyłek. Ta edycja została nazwana Gracze Okaleczeniu w Wojnie. Jej wywiad nie był jedynym (co sprawiło, że zaczęła się zastanawiać, jak wielu innych zostało rannych), i zdecydowanie nie był najlepszym, ale była zadowolona widząc, że nie wycieli tego kawał do wtykaniu miotły w czyjś tyłek. Wycięła artykuł i powiesiła, oprawionego w ramkę.

Zrobiła tak jedynie z trzema pierwszymi wywiadami, zanim zaczęło ją to irytować.

- To akurat było zrobione lata temu. – wytłumaczyła, bo serio, jaki był cel wypierania się? Dzieciak już wiedział – Dwa, tak mi się wydaje. Okej, wracając do tematu. Jak masz na imię?
- Candy. – Alicia zlustrowała ją.
- Twoje prawdziwe imię.
- Żebyś mogła mnie zgłosić do Ministerstwa? No nie sądzę. – ‘Candy’ zatknęła kosmyk swoich włosów za uchem – Hej, chcesz?

Alicia spojrzała na nią zainteresowana, a kiedy Candy wyciągnęła w jej stronę swoją miotłę, szybko cofnęła się, jakby był to jadowity wąż. Tak szybko, że jej kule nie nadążyły. Jej prawa kula uciekła w bok i Alicia podążyła z nią.

Wylądowała na swoim prawym ramieniu i usłyszała jedynie niezdrowe chrupnięcie zanim wszystko stało się czarne.

~-o-~

- Alicia. – powiedział ciepło zbyt znany głos – Muszę powiedzieć, że nie spodziewaliśmy się ciebie aż tak szybko.

Alicia otworzyła oczy, mrugnęła patrząc na sterylnie białe ściany, i spotkała się twarzą w twarz z Uzdrowicielką Malyną Kane.

- Och. – powiedziała, a potem – Cholera.

Malyna – były już na etapie pierwszych imion – była Uzdrowicielem kiedy ona wracała do sił po bitwie. To nie były dobre wspomnienia i pomimo tego, że Malyna była dość przyjemną kobietą, sam jej widok spowodował, że już i tak dosyć podły humor Alici, jeszcze bardziej się pogorszył.

Nie wspominając już o fakcie, że była w Świętym Mungu. Znowu.

- Też za tobą tęskniłam. – powiedziała Malyna, uśmiechając się – Jak się czujesz?
- Parszywie. – powiedziała szczerze Alicia – Co się stało?
- Przyniosła cię jakaś dziewczyna. Powiedziała, że wyślizgnęła ci się kula, upadłaś i straciłaś przytomność. Jak się okazało, masz złamany nadgarstek, więc chyba miałaś szczęście, że zemdlałaś. To trochę boli.
- Ja zemdlałam? – myślała o tym, czy to normalne. Malyna wyglądała na zaniepokojoną.
- Cóż… Nie jesteśmy pewni, ale to chyba jest powiązane z faktem, że jeszcze w pełni nie odzyskałaś sił… Może uraz głowy od tej klątwy, którą oberwałaś.

Alicia prawie nieświadomie uniosła rękę do blizny na czole.

- Uraz głowy? – powtórzyła, nie zaskoczona faktem, że jej głos wzrósł o oktawę – Co masz na myśli mówiąc uraz głowy? Ostatnim razem nie mówiłaś nic o tym.

Po raz pierwszy odkąd Alicia poznała Malynę, jej zawsze obecny uśmiech zniknął z jej twarzy, a zastąpił do wyraz irytacji.

- Jesteśmy czarodziejami, Alicia, nie superbohaterami. Nasze działania są ograniczone. Ta blizna jest czarnomagiczna, a nieczęsto musimy radzić sobie z ciemną magią. Prawdę mówiąc, mogłyby ci zacząć rosnąć rogi, a my nie bylibyśmy w stanie tego przewidzieć.
- Nie musiałam tego słyszeć. – powiedziała jej Alicia – Serio.

Malyna zaśmiała się.

- Jesteś w tak złym humorze, Alicia. Jak możesz, będąc w takim stanie?
- Nie wiem, co jest takiego szczęśliwego w tym „stanie”.

Nie była pewna czy Malyna ją usłyszała.

- Kiedy mogę wyjść?

Uzdrowicielka wyglądała na zakłopotaną.

- Cóż… tak właściwie to teraz. Twoja ręka została uleczona. Złamanymi kośćmi łatwo się zająć. Ale jesteś pewna, że chcesz….
- Oczywiście, że jestem. – Alicia przerwała jej zniecierpliwiona – Mam rzeczy do zrobienia.

Malyna uśmiechnęła się.

- Och… czyli to wszystko. Cóż, znasz drogę.
- Tak. – odpowiedziała, podnosząc się z łóżka.

Malyna podała jej kule i, z wyciągniętą ręką, pomogła jej złapać równowagę.

- Do zobaczenia, Alicia.
- Merlinie, mam nadzieję, że nie. – odpowiedziała, na co Malyna się zaśmiała.
- Chyba masz rację.

Alicia sunęła przez korytarze, przyciągając zaskoczone spojrzenia ludzi, których mijała. Jej wybór sposobu poruszania się, był nietypowy w czarodziejskim świecie, gdzie większość ludzi preferowało bardziej komfortowe, bardzo praktyczne i bardzo mobilne magiczne wózki. Ale Alicia spojrzał na wózek tylko raz i powiedziała Nie, dziękuję. Nie mogła wyobrazić sobie siedzenia cały czas. Poza tym, Malyna powiedziała – żartując, ale nadal że jej zdrowa noga może ucierpieć jeśli wybierze ą opcję, a Alicia nie chciała tego ryzykować.

Co więcej, nie było mowy, że taki wózek zamieściłby się w malutkich drzwiach jej nawet mniejszego mieszkania.

Była coraz lepsza w poruszaniu się o kulach i zyskiwała coraz więcej siły w ramionach. W tym tempie, jeśli mogłaby kiedykolwiek znów latać, była bardziej odpowiednia na pałkarza.

Pałkarz, powtórzyła, jej usta po cichu formujące słowo, i znajome, niezdrowe uczucie zaczęło formować się w jej brzuchu. Pałkarz. Pałkarz, Fred, George, Lee, Ange, kłamstwa

- Ałć!

Zagubiona w myślach, Alicia postawiła kulę przed sobą, nie patrząc… i przypadkiem kogoś nią uderzyła. Podniosła wzrok, zaczęła przepraszać i zamarła.

- Przepraszam. – powiedziała druga osoba po czym na nią spojrzała – Alicia!
- Lee. – powiedziała, próbując i polegając w brzmieniu entuzjastycznie – Co tu robisz?
- Podejrzewam, że to samo co ty. – powiedział, uśmiechając się szeroko – Zostawiłem Georga z Ange więc mogłem przyjść. Więc, widziałaś się z nią? Jak się czuje?
- Z nią?
- Och, wiesz co mam na myśli! Rozmawiałaś z nią? Zadawała dużo pytań? – cień przemknął po twarzy Lee – Na temat Freda?
- Lee, uspokój się. Nie mam pojęcia o czym mówisz.

Jego niezadowolenie pogłębiło się i coś bardzo podobnego do złości zabarwiło jego głos.

- Co masz na myśli mówiąc, że nie wiesz o czym mówię? Nie przeczytałaś mojego listu?

Och, cholera.

- Eee… - powiedziała – Zapomniałam.
- Zapomniałaś? Wysłałem go wczoraj!

Alicia zaczęła manipulować kulami żeby mogła sięgnąć do swoich kieszeni.

- Jest gdzieś tutaj… tak sądzę… cóż, powinien być…. Jest!

Koperta była nadal zapieczętowana.

- Dobra. – powiedział Lee, jego szczęka mocno zaciśnięta – Jasne. Więc nie piszesz przez miesiące. Nie odwiedzasz nas. Nie mówisz gdzie mieszkasz ani jak sobie z tym wszystkim radzisz, ani jak twoja noga. A to… - wyrwał list z rąk Alici przez co zachwiała się – Nawet nie przeczytałaś listu, który wysłałem o pierdolonej północy! Cholera, Alicia, nic cię już nie obchodzi? Z tego co wiem, w tym liście mogłem ci mówić o tym, że George umarł!

Alicia odzyskała równowagę z pomocą swoich kul i odezwała się.

- Lee, ja…
- Zamknij się! – warknął Lee, a ona odsunęła się trochę – To znaczy, nie mów nic, Alicia. – powiedział kiedy mijający ich Uzdrowiciel rzucił mu zaciekawione spojrzenie – Po prostu… po prostu nic nie mów. Nie mógłbym ci uwierzyć. – spojrzał na nią – Chcesz się teraz dowiedzieć co jej w liście?

Kiwnęła głową, ale nie była pewna czy chce wiedzieć.

- Nie to, że zasługujesz na dobre wieści. – rzucił, rozrywając kopertę i podając jej list.

Spojrzała na niego, rozłożyła papier i zaczęła czytać.

~-o-~

Alicia, Katie się obudziła. Ja naprawdę nie mogę pójść. Boję się, że George znów spróbuje jeśli zostawię go samego. Odkąd Luna wyjechała, pogarsza mu się. Angelina i Oliver mają jutro trening, jeśli nie przyjdą, zostaną wywaleni. To ich obowiązkowy trening pomimo tego, że w tym roku nie ma meczy – wiesz, okres żałoby. Wstrzymanie Quidditcha, najgorszy pomysł, o jakim słyszałem. Usunięcie źródeł rozpraszania nie sprawi, że ktoś poczuje się lepiej.

W każdym razie, mogłabyś iść, zobaczyć się Katie i powiedzieć, że wszyscy ją kochamy? Wiesz, że jesteś bardzo zajęta, ale myślę, że ona naprawdę kogoś tam potrzebuje.
Proszę.

Kocham cię,
Lee.

~-o-~

Podczas czytania, w jej brzuchu stopniowo rosło uczucie przerażenia i zrozumiała odrzucenie Lee. Jak mogła zignorować to? Pomimo wszystkiego, jej przerażenie pomieszane było z radością, słodkim uczuciem, które obmyło ją jak chłodna bryza w letni dzień. Katie się obudziła. Była żywa i wybudzona ze śpiączki i przytomna, od wczoraj.

Kiedy skończyła czytać, podniosła wzrok i się odezwała, ledwie w to wierząc.

- Czy to…
- Prawda? – Lee dokończył za nią – Myślisz, że mógłbym kłamać o czymś takim?
- Nie. – powiedziała, ściskając mocno list – Ale…
- Chodź.

Lee ruszył korytarzem i serce Alici straciło rytm, kiedy zdała sobie sprawę, gdzie zmierza. Przyspieszyła żeby go dogonić.

- Poczekaj. – powiedziała.

Jedyne, co zrobił Lee, to jeszcze bardziej wydłużył swoje kroki. Niemal przefrunął przez korytarz i podążył w stronę schodów, potem pod drzwi numer 5003. To było na piątym piętrze, które kiedyś mieściło pomieszczenie dla odwiedzających i szpitalny sklepik. Teraz, po bitwie, odwiedzający kupowali ciasteczka w recepcji na parterze. Piąte piętro zostało zamienione w nowe skrzydło: Urazy Wojenne i Czarnomagiczne.

Lee podniósł pięść by zapukać do drzwi, ale Alicia puściła jedną kulę i złapała go za nadgarstek. Spojrzał na nią, zaskoczony.

- Proszę. – powiedziała – Chcę z nią najpierw porozmawiać.

Pożałowała swoich słów w tym samym momencie, w którym jej wypowiedziała. Były prawdziwe, oczywiście, ale powinna wiedzieć, że wymawianie ich w ten sposób jeszcze tylko bardziej zezłości Lee (a dlaczego nie?)

- To znaczy… - powiedziała szybko, próbując naprawić swój błąd, ale Lee nie chciał jej słuchać.
- Odwal się. – powiedział ostro, wtykając swój łokieć w jej żebra.

Zatoczyła się w tył z zaskoczeniem i bólem, stracił równowagę i upadła na podłogę z cichym jękiem.

- Nic ci się nie stało?

Podniosła wzrok z dezorientacją. Lee przygryzał wargę, jego brwi zmarszczone w trosce. Wyglądał jakby czuł się winny. Złapał jej zaskoczony wzrok i nerwowo odrzucił dready z oczu zanim sięgnął by postawić ją na nogach... nodze.

- Merlinie, Alicia, przepraszam. Nie powinienem był… jestem teraz dosyć zestresowany.
- Przeżyję. – powiedziała mu, balansując na jednej nodze – Jeśli podasz mi moje kule.
- Oczywiście. – powiedział, kucając by je podnieść – Um… Alicia.
- Tak?
- To co powiedziałem… o tym, że się nie przejmujesz. Przepraszam. Chyba byłem dla ciebie zbyt ostry. Wiem, że byłaś tutaj by zobaczyć Katie pewnie dużo więcej razy niż ja.

Powinna coś powiedzieć by pomóc jego poczuciu winy. To nie była jego wina, ale jej. Powinien był stracić przy niej cierpliwość.

Zamiast tego, przeszła obok niego, otworzyła drzwi łokciem i powiedziała:
- Mam pierwszeństwo. Wejdź i nie żyjesz.

Usłyszała, że Lee coś powiedział, potem się zaśmiał, i wywnioskowała, że wszystko w porządku.

Katie opierała się o poduszkę, oczywiście obudzona i bardzo znudzona. Wyglądała całkowicie inaczej niż kiedy spała – mniej blada, bardziej barwna, bardziej prawdziwa. Kiedy zobaczyła Alicię, jej twarz się rozjaśniła.

- Hej.

Alicia ruszyła, przeklinając swoją nogę, i praktycznie rzuciła się na łóżko, mocno obejmując przyjaciółkę ramionami. Czuła zbierające się pod powiekami łzy.

- Merlinie. Katie… byłam… ja…

A potem wybuchła płaczem.

Kiedy już przestała, Katie uśmiechnęła się i powiedziała:
- Dobrze wiedzieć, że ktoś za mną tęsknił.
- Jak się czujesz? – zapytała Alicia – Czy ty… no wiesz, pamiętasz wszystko?
- Masz na myśli spadającą na mnie ścianę? Tego się łatwo nie zapomina. To to samo co… no wiesz… - wskazała głową na nogę Alici.
- Tak. Ale to nieporównywalne z tobą. I myślę, że jest coraz lepiej. Teraz, przez większość dni, mogę poruszać się bez zahaczania o kogokolwiek. Jest gorzej w deszczowe dni, ale powinnaś widzeć mnie w maju.
- Ta takie dziwne, fakt, że jest już wrzesień, i że… że Voldemorta już nie ma na dobre. Ostatnim razem kiedy byłam przytomna, walczyliśmy z nim, wiesz? Nigdy tak naprawdę nie sądziłam, że wygramy.
- Tak. – uśmiechnęła się Alicia – Teraz brzmisz jak prawdziwa Katie.
- Jak inaczej miałabym brzmieć? – drażniła się Katie, po czym kiwnęła głową – Wiem. Mogę mówić, co według Uzdrowicieli jest dobrym znakiem, ale jeszcze nie mogę chodzić. Ani jeść bez bycia karmioną jak małe dziecko.
- Kiedy cię wypuszczą?
- Nie mam pojęcia. To zależy. Podejrzewam, że wtedy, kiedy będę w stanie sama się sobą zająć. Mówili, że za kilka tygodni, może miesięcy. – Katie westchnęła – Merlin wie jak ja tu przetrwam.
- Będę przychodzić codziennie. – obiecała Alicia – I przyprowadzę resztę – Lee, Olivera, Ange.
- A bliźniaki?
- Bliźniaki? – powtórzyła Alicia.

Zamarła kiedy zdała sobie sprawę, że Katie została ranna zanim Fred zginął i przez to nie wiedziała. Nie wiedziała. Niemal żałując, że nie pozwoliła Lee parać się tym, powiedziała cicho:
- Od czasu bitwy, George nie jest już taki sam. Jest dosyć mocno wstrząśnięty.
- Co się stało?
- Ja… on… - Alicia wzięła głęboki wdech. Niepowiedzenie Katie nie byłoby sprawiedliwe, ale… - Fred zginął.

Potem, bez ostrzeżenia, znów pojawiły się łzy, świeże i mokre, płynące po jej policzkach.

- Nie. – powiedziała Katie i jej pusty głos wypowiedział następne słowa – Nie wierzę w to.
- On umarł. – wyszlochała Alicia – Naprawdę. Odszedł, jest martwy, podczas bit… nie żyje. Oni walczyli i Fred się śmiał, i… i…
- Szzz – powiedziała delikatnie Katie, ściskając rękę Alici. Słabość tego gestu przypomniała jej, jak spędziła ostatnie miesiące – szz… już wszystko w porządku.
- Nie, nie jest w porządku. Przepraszam Katie… nie powinnam była… Naprawdę się cieszę, że wybudziłaś się ze śpiączki, naprawdę….
- Ja też. – powiedziała miękko Katie – Ja też. – poczekała aż Alicia przestała płakać – Te ostatnie miesiące były dla mnie łatwe, Alicia… nie jesteś w stanie sobie wyobrazić. Nie mogę przestać myśleć, że wybrałam łatwiejsze wyjście. Ja… Co, przez co musiałaś przejść, wy wszyscy… - zatrzymała się – Pogrzeb? On już…?
- Tak. – wyszeptała Alicia – Ja… nie byliśmy pewni czy kiedykolwiek się obudzisz i …
- Gdzie?
- W Hogwarcie. W Zakazanym Lesie.

Kąciki ust Katie podniosły się do góry.

- Spodobałoby mu się to.
- Tak, na pewno. George mi powiedział – nie widuję go zbyt często, ale ostatnim razem – powiedział mi, że Luna napisała coś na nagrobku. Nie mogę sobie przypomnieć co to było – wiesz jak to jest ze mną i łaciną – ale to… to sprawiło, że… - uśmiechnęła się delikatnie – Śmiałam się kiedy mi powiedział.
- A George jest… zły?
- Tak. Tak, on… masz.

Alicia podała Katie list od Lee, którego ta szybko przeskanowała.

- O, Godryku. – wyszeptała – Próbował ze sobą skończyć? To naprawdę…
- Już wcześniej tego próbował. – powiedziała cicho Alicia.
- Luna?
- Lovegood. Pamiętasz? To ta, na którą wołali Pomyluna Lovegood. Czytała Żonglera i była trochę dziwna. Myślę, że ona naprawdę pomaga George’owi. Ale teraz jest w Hogwarcie… wiesz, jest z oku Ginny… a George…
- Próbuje ze sobą skończyć.
- Zrobił to tylko raz. – rzuciła Alicia, niemal obronnie – Zaraz po bitwie. Nie jadł i skończyło się to w szpitalu. Nie sądzę, że to było samobójstwo… on po prostu zapomniał o jedzeniu.
- Zapomniał. – z niedowierzaniem powtórzyła Katie – Oczywiście.

Przez moment były cicho, Katie przetrawiała wiadomości. Alicia przez chwilę zastanawiała się jak zareagowałaby na wiadomość, że Fred nie żyje, a George próbował się zabić, ale potem przypomniała sobie to, co usłyszała kiedy sama leżała na szpitalnym łóżku, po obudzeniu się z wymuszonego snu. Na wydechu, Lee powiedział, że jej noga jest sparaliżowana, jeden z jej najlepszych przyjaciół – bo, serio, tylko tym dla niej był – nie żyje, a kolejny jest w śpiączce. Potem Lee, mrugając szybko, wyszedł. Angelina nie była ani dyskretna ani oschła. Praktycznie rzuciła się w ramiona Alici i zaczęła niekontrolowanie szlochać, mamrotają coś o byciu zaniepokojoną, o Katie, o Fredzie, o George’u i o Fredzie.

Alicia nie płakała tamtego dnia. Nie płakała żadnego dnia, nie dotąd. Podczas gdy Ange sądziła, że to pomoże i była pewna, że George i Lee też wylali trochę łez, oczy Alici zostały suche. Nie mogła wykrzesać z siebie łez nawet gdyby chciała. Czuła tylko złość i zdradę, i delikatne uczucie satysfakcji, że wojna się już skończyła. Nie smutek i nie rozpacz.

Dlaczego akurat dzisiaj? Zastanawiała się. Dlaczego płakała? Czy to z powodu Katie? Czy aż tak tęskniła za swoją przyjaciółką? Czy kiedykolwiek wątpiła w to, że ta się obudzi?

Katie przykryła rękę Alici swoją własną i powiedziała miękkim głosem:
- Kto jest ojcem?

Alicia zamarła, ale nie próbowała zabrać ręki. Ciepło ciała Katie pomagało jej.

- Jakim ojcem? – zapytała ostrożnie.
- Mnie nie możesz wykiwać, Alicia. Jesteś w ciąży. To może nie jest najlepszy czas, ale spędziłam cztery cholerne miesiące w śpiączce i chcę wszystko wiedzieć. Chcę szczegółów, teraz.

Alicia westchnęła.

- Nie, nie chcesz. Nie to mam na myśli. – dodała szybko kiedy Katie chciała jej przerwać – Ale… to… skomplikowane. Nie mogę ci powiedzieć.
- Dlaczego nie?
- Ja tylko… Muszę sama sobie z tym poradzić, dobrze?
- Hej. – powiedział miękko Alicia – To nie koniec świata. Jesteś w ciąży. To nie takie złe, wiesz. Nie musisz być nieszczęśliwa całe życie. Może to cos dobrego.
- No raczej nie. – Alicia usłyszała urywany w połowie śmiech, w połowie szloch, wydostający się z jej gardła – To naprawdę nic dobrego.
- Dlaczego? – zapytała Katie – Czy on… ojciec dziecka nie chce go?
- On nie wie.
- Och.
- Miałam zamiar mu powiedzieć. – kontynuowała Alicia, wydając z siebie przerywany szloch – Ja po prostu nie mogłam zdecydować jak to zrobić. Nie byłam nawet pewna, czy ja chcę tego dziecka. Cóż, byłam dosyć pewna, że nie chcę, z powodu wojny i tak dalej. A potem… - głos jej się załamał i przełknęła głośno ślinę – A potem było z późno. On odszedł. On… on mnie zostawił. A ja po prostu nie byłam w stanie się tego pozbyć. Nie kiedy było… jego.
- Och, Alcia… - wyszeptała Katie – Tak mi przykro. To musi być dla ciebie strasznie ciężkie. Czy Lee lub…
- Nie. I nie mam zamiaru im mówić.

Katie zmarszczyła brwi.

- Ale dlaczego…
- Nie mogą wiedzieć.
- Ale nie zauważyli? Przepraszam, ale, um… - spojrzała znacząco na brzuch Alici.
- nie, nie zauważyli. Nie widywałam ich ostatnio, Katie. Nikogo, tak naprawdę. Nie mogę znaleźć pracy, a… Nie chcę by ktokolwiek wiedział. Kiedy ona się urodzi może…
- Ona?
- To dziewczynka. – potwierdziła Alicia.
- Alicia… Myślę, że się ucieszą, naprawdę. Jesteś w ciąży! To powinna być dobra wiadomość.
- Nie będą się cieszyć. – jęknęła Alicia – Jestem tego pewna. Nie widziałaś ich, Katie… oni wszyscy są tak, tak zranieni… Ange, myślę, że ona zawsze miała coś do Freda… A George… George jest naprawdę straszny, mówiłam ci. Lee by to nie zainteresowało, on pracuje. Powinnaś… widziałam go kilka dni temu – był po uszy w Śmierciożercach – tropi mordercę, wiesz? Ale myślę, że jest szczęśliwy.
- On go zabije. – wyszeptała Katie.
- Co? Kto?
- Lee. Jeśli… kiedy… kiedy odnajdzie Śmierciożercę. On go zabije. – spojrzała na Alicię i uśmiechnęła się- Tak sobie myślę… dziewczynka! Jestem niemal zazdrosna. Wiesz, myślę, że się cieszę, że jesteś w ciąży.
- Ja nie. Ja nie! Katie, ty nie rozumiesz… Mam dwadzieścia lat, jestem sama, moja prawa noga jest sparaliżowana, a wojna… wojna właśnie się skończyła, na Merlina! Ja nie chcę dziecka, nie chcę być w ciąży!
- Cóż, jesteś. – powiedziała Katie, jej głos nagle szorstki – Nie chciałam by Fred umarł, i nie chciałam zapaść w cholerną śpiączkę, nie bardziej niż ty nie chciałaś mieć zmiażdżonej nogi lub zajść w ciążę. Cholera, Alicia… myślisz, że masz wybór?
- Zawsze jest jakiś wybór. – wyszeptała Alicia.
- W tym wypadku już dokonałaś swojego. Przespałaś się z… kimkolwiek ten facet jest, wzięłaś udział w Ostatecznej Bitwie i nie usunęłaś ciąży kiedy miałaś szansę. Teraz musisz radzić sobie z konsekwencjami.
- Nie mów tak.
- Brzmię jak ja, pamiętasz? Nie mam zamiaru… owijać w bawełnę ani nic takiego. Będziesz musiała się z nimi zmierzyć wcześniej czy później… I mówię ci, będą szczęśliwi z tego powodu.
- Nie widziałaś ich od miesięcy, Katie! Oni się zmienili… wszyscy. George nie mógł sobie poradzić…
- Możesz chcieć jeszcze przemyśleć to zdanie – powiedział głos Georga, kiedy dwie ręce chwyciły Alicię za ramiona i lekko uścisnęły, przez co połknęła kilka własnych słów – Bo wiesz… jestem tutaj i w ogóle. I jestem dosyć pewien, że nie miałaś zamiaru prawić mi komplementów.

Dał jej lekki uśmiech przez który jej serce podskoczyło… kiedy ostatnio widziała taki uśmiech?

- Zdziwiona, że mnie widzisz? Ja… doszedłem do wniosku, że powinienem przyjść. – zaśmiał się lekko – Lee próbował mnie powstrzymać, ale mam już dosyć jego oddechu na moim karku. Chociaż – powiedział po chwili myślenia – on spędza ze mną coraz mniej i mniej czasu.

Alicia przygryzła wargę i rzuciła Katie ostrzegawcze spojrzenie.

- Nie myślałem o tobie zbyt często przez ostatnie dni. – powiedział George – Ale to wcale nie znaczy… Tęskniłem za tobą, Katie.
- Żałuję, że nie mogę powiedzieć tego samego, ale było mi nawet dobrze w śpiączce. – powiedziała lekko Katie – Angelina nie lamentowała mi nad uchem. Nie zamieniałeś mi włosów na niebieskie. Żadnych przeklętych naszyjników czy czegokolwiek.
- Nie żartuj sobie. – powiedziała ostro Alicia – Nie wiedzieliśmy czy się obudzisz!
- Ale się obudziłam. – powiedziała Katie, brzmiąc na zaskoczoną.

Ale mogłaś się nie obudzić, chciała powiedzieć Alicia, ale George był pierwszy.

- Niestety. – rzucił, szczerząc się, na co Katie smagnęła go w ramię i zaśmiała się.

~-o-~

Pobudki były okropne. Bo to wszystko, co się działo, budzenie się. Nie budzenie się w sobotni poranek, kiedy wiesz, ze możesz zostać pod kołdrą i po prostu leżeć, w cieple, jak długo chcesz. To było jak budzenie się zbyt wcześnie, jak bycie wyrwanym ze snu chwilę po zaśnięciu.

Prawdę mówiąc, sen też nie był znakomity. Czasami bez snów, pusty, duszący. Przez większość czasu straszny, pełen koszmarów i błysków światła. Maryl była szczerze zadowolona kiedy otworzyła oczy. Powiedziała, że jej przyjaciele niedługo przyjdą. Czekała godzinami, nie śmiejąc zamknąć oczu i zapaść w sen. Przecież tym razem mogła się nie obudzić. Mogła już więcej nie zobaczyć swoich przyjaciół.

A potem Alicia wparowała do pokoju, ale nawet wtedy było to straszne, bo to tak naprawdę nie była Alicia.

Czego oczekiwała? Uśmiechu, śmiechu, uścisku? Te ciemno niebieskie oczy, pełne ogników, szaty w jasnych kolorach, które gryzły się ze wszystkim i obietnica, że zostanie matką chrzestną? Oczekiwała tego wszystkiego, i więcej. Oczekiwała Alici.

Zamiast tego, dostała ducha. Wyciągnięta twarz, wklęsłe policzki i włosy w nieładzie. Luźne, czarne szty. Puste oczy. Cień tego, kim mogłaby być Alicia. Wychudzona wersja wyglądająco dwa razy starzej.

I para kul, niefunkcjonalna noga i blizna na czole.

Co do jej szczupłości… Całe jej ciało zniknęło pod niecodziennie luźnymi szatami, które nosiła. Jej kości policzkowe dziwnie wystawały. A jej nadgarstki były kościste. Ale pomimo tego wszystkiego, nie straciła na wadze. Wszystko zniknęło gdzieś indziej… do jej odstającego brzucha, widocznego pomimo luźnych ubrań. Alicia była w ciąży, ale bez tej szczęśliwej poświaty, którą Katie widziała u swojej ciotki Elmy, kiedy ta była w ciąży. W Alicie nie było żadnej promienności, tylko wyblakła desperacja. Była widoczna w sposobie, w jakim poruszała się ze swoimi kulami, w jej słowach, w jej oczach. Nawet George, którego opisała jako samobójcę, wyglądał przy niej jak promień światła. Katie próbowała zachować spokój dopóki Alicia nie wyszła by eskortować Georga do domu, jakąś godzinę po przyjściu. Jak tylko nie była w stanie usłyszeć podwójnego stukania kul Alici, wybuchła płaczem.

- Hej. – powiedział Lee, owijając ramiona wokół jej ramion – Już w porządku. Wszystko będzie w porządku.

Lee, pomyślała. Zawsze mogła liczyć na Lee.

- Kto jeszcze? – zapytała nagle, a on wyprostował się i przechylił delikatnie głowę, słuchał – Martwi. Kto jeszcze?

Widziała, że Lee się waha.

- Około pięćdziesiątki.
- Znajomi?
- Ja… Creevey. Ten z aparatem. Profesor Lubin. Um… Jedna z bliźniaczek Patil. Chyba Padma. Regina Ellion, z naszego roku, Hufflepuff.
- To wszystko?
- Mieliśmy szczęście. Większość z nas przetrwała. I nie byliśmy ranni, oprócz ciebie. I Alici.
- Alicia. – nawet ona słyszała zaniepokojenie w swoim głosie.

Lee westchnął.

- Alicia. – powtórzył – Nie rozmawia z żadnym z nas… mną, Angeliną, Georgem. Nie odpowiada na nasze sowy, nie mówi gdzie mieszka, z czego żyje. Angelina wypłakiwała mi się w ramię przez kilka dni! George prawie umarł, na Merlina! A wiesz co zrobiła Alicia?
- Odeszła. – powiedziała miękko Katie.
- Odeszła. – powtórzył – Dokładnie. Ona po prostu… zniknęła. Wstała i wyszła z naszych żyć bez pożegnania. Widziałem ją dzisiaj… czyste szczęście - tak nawiasem, nie miała zamiaru cię odwiedzić – pierwszy raz od tygodni. Miała w nosie ciebie, mnie i innych.
- Zamknij się. – powiedziała cicho Katie i to zrobił – Zamknij się. Nic nie wiesz, Lee. Naprawdę. Alicia jest… to znaczy, my… nie zrozumiałbyś.
- Sprawdź mnie. – rzucił.
- Alicia i ja mamy wiele wspólnego. – powiedziała agresywnie Katie – Może nigdy nie zauważyłeś, ale byłyśmy blisko. Podczas wojny… powiedziałam jej, co do ciebie czuję… - cofnął się – a ona powiedziała mi dużo rzeczy.

Co czuję. Te słowa wywołały wyraz poczucia winny i zakłopotania na twarzy Lee, że miała nadzieję, że mogłaby je cofnąć.

- Nie wiedziała o nas – dodała niemal śpiesznie – To znaczy, że byliśmy razem. Nie wiedziała. Nigdy jej nie powiedziałam. Powiedziałam… to było tylko o tym, co ja czuję, nic o tobie.

Lee wyglądał na dotkniętego, ale nie mógł zaprzeczyć, że było to dokładnie to, o czym myślał.

Grudzień. Zeszli się w grudniu. Byli ze sobą przez pięć miesięcy. Chciałaby powiedzieć, że były to szczęśliwie, przyjemne miesiące, ale nie były. To były ciemne dni, powoli zmierzające o tego najciemniejszego: 2 maja 1998. To wojna złączyła Katie i Lee, ale w Sym samym momencie, rozdzieliła ich. Wojna sprawiła, że powiedział jej, że ją kocha, w najciemniejszym momencie, i wojna stworzyła rosnącą niezręczność kiedy ona do niego mówiła. Wiedziała, że on ją lubi. Bardzo. Widziała to w jego oczach. Widziała tam też troskę. Ale to wszystko.

- Wiem, że mnie nie kochasz. – powiedziała cicho Katie.
- Katie…
- To nie ma znaczenia. – kontynuowała – Naprawdę. Rozumiem. Wiem dlaczego to powiedziałeś. I… Jeśli bym się nie obudziła… - uśmiechnęła się – Dobrze zrobiłeś.
- Katie…
- Lee. – odpowiedziała. - Dziękuję ci.

To mógłby być niezręczny moment, ale to wtedy, Uzdrowiciel Maryl layman wkroczyła do pokoju. Uśmiechnęła się do obojga.

- Cześć Lee. – powiedziała i Katie zrozumiała, że Lee często przychodził do niej, kiedy była nieprzytomna – Tak sądziłam, ze niedługo przyjdziesz!
- Najszybciej jak mogłem. – odpowiedział.
- Jak się czujesz, Katie? – zapytała Maryl kiedy dotykała różdżką prawej ręki pacjentki, potem dorknęła jej gardła.
- Dobrze – powiedziała Katie – Mogę mówić i pamiętam wszystko do momentu kiedy straciłam przytomność.
- Wiemy to kochanie. – powiedziała Maryl do Kati kiedy badała jej plecy – Twoje ozdrowienie jest dosyć nadzwyczajne. Ale nadal chcemy zatrzymać cię na kilka dni, może trochę dłużej, żeby sprawdzić czy wszystko jest na pewno dobrze. To jest niemała niespodzianka, że zdrowiejesz tak szybko. Nie możemy przestać się nad tym zastanawiać. A kiedy Uzdrowiciel się zastanawia, on – lub ona – martwi się.
- Szybko. – prychnęła Katie – Byłam w śpiączce przez kilka miesięcy!
- I wyszłaś z niej kilka godzin temu – rzuciła Maryl – Większość czarodziei powoli reaguje na wszystko dookoła, kiedy wychodzą ze śpiączki. Powinnaś być zdezorientowana, powinno to zająć kilka dni, tygodni, miesięcy, by wyzd…
- Cóż, nie zajęło i nie zajmie, więc nie możemy po prostu się z tego cieszyć? – przerwał jej Lee – To nie powinna być dobra rzecz?
- Ha ha ha – powiedziała Maryl, bez krzty wesołości, badając wnętrze ust Katie swoją różdżką. – Bardzo śmieszne, Lee. Wiesz, że cieszymy się z tego powodu tak samo jak ty. Ale nie jesteśmy w stanie tego wytłumaczyć. Martwimy się, tylko tyle. Musimy mieć oko na Katie przez jakiś czas.

Jak tylko Maryl skończył badać Katie i wyszła z pokoju, Katie zapytała:
- Kto zabił Freda?

Coś w oczach Lee stwardniało.

- Dlaczego chcesz to wiedzieć?
- Kto to był? – powtórzyła.
- Rookwood. – powiedział, z jakiegoś powodu opornie – Ukrywa się.

Nie. Każdy tylko nie on. Część jej przerażenia musiała pokazać się na jej twarzy, bo Lee powiedział:
- Znasz go. – to nie było pytanie.
- Nie.
- Cóż… Coś wiesz i nie jest to dobre coś.
- Nie!
- Jesteś kiepskim kłamcom i ja nie jestem tak łatwowierny jak ty. Powiedz mi o co chodzi.

Nigdy nie była w stanie mu odmówić. Zajęło mu to mniej niż piętnaście kolejnych sekund by ją złamać i kiedy się odezwała, jego palce zacisnęły się na metalowej poręczy łóżka.

- To Rookwood zabił twojego ojca. – powiedziała cicho – Ja… Moja mama znała kilku ludzi w Zakonie i kiedy ją zapytałam… - wyglądała na przestraszoną – Chciałam wiedzieć i…

- Zabiję go. – wyszeptał Lee – Przysięgam, zabiję go.


Calliste Bajkowe szablony