sobota, 31 sierpnia 2013

Cena zwycięstwa. Rozdział 28




Siema!
Przepraszam, że tak długo mi zeszło z tym rozdziałem. Nic mi się ostatnio nie chce :)

Miłego czytania!

Rozdział 28
Sto procent
23 listopad 1998

Ulica Pokątna powoli się odnawiała. Stare sklepy pozostawione przez Śmierciożerców w ruinach, były prawie całkowicie uprzątnięte. Większość sklepów była teraz otwarta i jeden lub dwa nowe pojawiły się by zastąpić te zniszczone. Każdy z nich miał kolorową, przyciągająca uwagę wystawę, która pełna była produktów i plakatów. Tylko na kilku sklepach nadal można było dostrzec tabliczkę „ZAMKNIĘTE NA CZAS RENOWACJI”. Na ulicy było jakieś trzydzieści ludzi, którzy zaglądali do sklepików lub rozmawiali z przyjaciółmi, siedząc w kafejce i popijając soki. Nie można było tego porównywać z kiedyś wszędobylskim tłumem na Ulicy Pokątnej, ale był to jakiś start. Było nawet kilku ulicznych straganiarzy, których nigdy nie dało się przeoczyć.

Katie, która szła obok niej, wydawała się być tym zachwycona. Dzisiaj pierwszy raz przyszła na Pokątną i po usłyszeniu wielu opowieści na jej temat, spodziewała się dużo gorszych widoków. Kupiła bardzo drogą, bardzo niepotrzebną, ale nawet ładną ozdóbkę od jednego straganiarza, który uśmiechnął się do niej z wdzięcznością. Rozglądała się z oczami pełnymi podekscytowania. Każdego dnia patrzyła na świat z nowej perspektywy, z szeroko otwartymi oczami, niemal jak dziecko.

- Nie wiem jak to wytłumaczyć, Alicia. – powiedziała pewnego razu – Teraz wszystko wydaje się większe, bardziej błyszczące. Zatrzymuję się by popatrzyć na rzeczy, których wcześniej nawet nie dostrzegałam. Nie wiem czy to dlatego, ze cieszę się, że żyję, czy dlatego, że wojna się skończyła, ale… Świat jest teraz taki piękny.

Nawet jeśli świat był piękny, Alicia nie potrafiła tego dostrzec. Dla niej był wyblakły, ciemny i beznadziejny, nie dlatego, że nie zdarzało się nic dobrego, ale dlatego, że najgorsze już się zdarzyło i nie miała teraz powodu by żyć. Katie powiedziała „Ale najlepsze też się już zdarzyło, Al.” Miała rację, ale jak do tej pory, Alicia nadal widziała więcej złego niż dobrego.

Jedną z dobrych rzeczy była Katie, która, razem ze swoim nowo odnalezionym optymizmem, rozjaśniała jakoś każdy dzień. Jej leczenie było szybkie, niemal cudowne. Niecały tydzień po wybudzeniu się ze śpiączki, spacerowała sobie po Świętym Mungu i odwiedzała poczekalnię dla odwiedzających w poszukiwaniu jakiejś dobrej książki, ponieważ była „zanudzona na amen”. Uzdrowiciele nalegali by została jeszcze w szpitalu, by mogli „przeprowadzić kilka testów”, ale wyszła pomimo ich usilnych próśb, szczęśliwa, że nareszcie jest wolna. Jednak nawet Katie miała w sobie coś złego. Alicia nie mogła nic zrobić z tym, że czuła się trochę zazdrosna kiedy widziała przyjaciółkę, która czasami zaczynała podskakiwać nie z innego powodu niż tego, ze po prostu mogła. Nie by zrobić na złość Alici – Katie nie miała w sobie nawet krzty złośliwości czy okrucieństwa – ale by cieszyć się życiem.

 Wszystko pogorszyło się jeszcze przez fakt, że Alicia wreszcie dała się przekonać Magomedykom i zmieniła tradycyjny sposób przemieszczania się na wózek. Nienawidziła go, ponieważ z jego powodu czuła się jak inwalida, którym teraz była. Z powodu ciąży, z każdym dniem nabierała wagi i było jej coraz trudniej przemieszczać się o kulkach. Co więcej, Uzdrowiciele twierdzili, że to zbyt niebezpieczne, ponieważ mogłaby upaść.

Potem Alicia odkryła jeszcze jedną wadę używania wózka: dowiedziała się, że ciężarna kobieta na wózku przyciągała wiele spojrzeń. Wiedziała, że pomijając brzuch, jest szczupła, co sprawiało, że wyglądała niezdrowo. Pomimo tego, że poluzowała wszystkie swoje szaty w talii, krągłość jej brzuch była nadal dosyć dobrze widoczna. Katie zabrała ją do krawcowej specjalizującej się w szatach ciążowych, ale ubrania, które zaproponowała Alici sprawiały, że wyglądała – i czuła się – staro i bez gustu. Więc została przy swojej starej garderobie, która sprawiała, że wyglądała – i czuła się – młodo i niewinnie. Mogła się pozbyć dziecka. Wiedziała o ciąży na tyle wcześnie, że miała taką możliwość i naprawdę Go nie chciała. W innej sytuacji pewnie by to zrobiła. Ale nie mogła. Nie mogła, nie kiedy wiedziała, że Ono jest jego. To byłoby kolejne morderstwo, jego ponowna śmierć. Tak więc miała dwadzieścia lat, była samotna i ciężarna, i przez sposób, w jaki ludzie czasami na nią patrzyli, czuła, że jest to wypisane neonowym pismem na jej czole.

- Jesteś śliczna. – powiedziała jej szczerze Katie, kiedy podzieliła się z nią tymi przemyśleniami. Ale Katie myślała, że świat jest śliczny, więc jej opinia raczej się nie liczyła, prawda?

- Och… - powiedziała nagle Katie – Od wieków tu nie byłam.

Zatrzymała się i po chwili zawahania, Alicia machnęła delikatnie różdżką by również zatrzymać swój wózek. Nie była jeszcze do niego przyzwyczajona i nie miała nawet najmniejszego zamiaru tego robić. Obróciła go delikatnie i zajrzała przez okno do sklepu z akcesoriami do Quidditcha.

- Ja też. – powiedziała cicho – Nie od czasu…

Nie od czasu Hogwartu, pomyślała, zdziwiona tym, że wydawało jej się, że było to aż tak dawno temu.

- Mam zamiar coś kupić. – powiedziała zdecydowanie Katie, po czym popchnęła drzwi i weszła do środka.

Alicia westchnęła i wjechała za nią.

- Nie po to tutaj jesteśmy. – przypomniała przyjaciółce.
- George może poczekać kilka minut. – powiedziała Katie – Ja tylko… Och. – szeroki, szczery uśmiech zagościł na jej twarzy kiedy wciągnęła nosem powietrze – Czujesz to, Al? To zapach nowej miotły.

Alicia, chcąc-nie chcąc, również się uśmiechnęła. To naprawdę pachniało niesamowicie, pomimo tego, że ona uważała, że to bardziej zapach wosku do polerowania rączki oraz skóry, niż miotły konkretnie. Drewno nie pachniało aż tak intensywnie.

- Mam zamiar kupić rękawice. – oznajmiła Katie – I kompas. I… - jej ciemne oczy przetrząsamy szklep, przyglądając się detalom – Och, mogłabym kupić cały sklep. Spójrz na tą miotłę, Al. – Alicia spojrzała i uśmiechnęła się.
- Twoja jest lepsza.
- Ale starsza. – powiedziała Katie, głaszcząc gładką drewnianą rączkę jedną ręką. Westchnęła głęboko – I zamknięta w garderobie w moim domu, ponieważ nie można mi jeszcze latać.
- Uzdrowiciele nadal ci nie pozwalają?
- Tak, jeszcze przez najbliższy miesiąc. – powiedziała Katie – Stare, wredne dupki.
- Pamiętam to. – rzuciła Alicia – Są dosyć irytujący, nie?
- Nawet nie masz pojęcia jak bardzo. – Katie przygryzła wargę – Och, dobra, więc tylko rękawice i kompas. – jej oczy zatrzymały się na chwilę na przenośnym kufrze, który można było przymocować po miotły i podróżować z nim i nagle w jej wyrazie twarzy pojawiło się coś smutnego – Tęskniłam za tym sklepem.
- Nie jest nawet w połowie tak dobry jak Magiczne Dowcipy Weasley’ów. – powiedziała Alicia, przypominając jej, w jakim celu tutaj przyszły.
- Dobra, dobra. – rzuciła Katie – Czekaj jeszcze sekundkę, tylko zapłacę.

Płacenie zajęło trochę dłużej niż sekundę, ponieważ w kolejce było już kilka osób. Ten fakt nie zirytował Alici, ale sprawił, że się uśmiechnęła. To było niemal jakby wszystko było po staremu. Kiedy Katie wesołym krokiem wyszła ze sklepu, nadal się uśmiechały. Do czasu kiedy przeszły kolejne sto metrów. Wtedy zamarły, nawet wózek Alici zatrzymał się gwałtowniej niż wykle.

- Och. – powiedziała cicho Katie.

Minęły sklep nawet go nie dostrzegając. Zdały sobie sprawę z tego dopiero wtedy, gdy zauważyły kolejny. Magiczne Dowcipy Weasley’ów wyglądały… ponuro. Okna były zakurzone i niemal nieprzezroczyste, szyld wiszący nad drzwiami był ledwie widoczny, a cały budynek był tak szary, że Alici chciało się płakać od samego widoku. Wyglądał jakby nikt w nim nie był od miesięcy.

- O cholera… - powiedziała Alicia – Nie miałam pojęcia, że to wygląda aż tak źle.
- Naprawdę nie byłaś tu od czasu bitwy?
- Byłam. Raz. – powiedziała miękko Alicia podjeżdżając bliżej by przejechać palcem po zakurzonej szybie – W sierpniu. – zamilkła, przypominając sobie tamte czasu. Chciała porozmawiać z Georgem, ale Angelina tu była i… - Nie zostałam na długo, ale nie myślałam… To znaczy, wtedy to nie wyglądało tak źle. Lee… odwalał większość roboty. Ale teraz… - urwała, nie do końca wiedząc co teraz.
- Teraz Lee znalazł sobie inną robotę. – powiedziała gorzko Katie.

Alicia spojrzała na nią. Katie i Lee nie byli najlepszymi przyjaciółmi na ziemi, ale byli dla siebie ważni. Lee popadał w obłęd kiedy była w śpiączce. Alicia chyba nie widziała by Kaie od czasu wybudzenia, miała aż tak dezaprobujące spojrzenia.

- On jest po uszy w tym autorstwie. – powiedziała Katie – On on sobie wyobraża? To nie jest praca dla niego.

Alicia zacisnęła zęby.

- On tropi Rookwooda.
- I właśnie dlatego to wszystko jest takie niewłaściwe.

Alicia się nie zgadzała, ale nie chciała tego okazywać. Więc zapukała do drzwi, czując coś w rodzaju nostalgii. Nie tak dawno temu miała klucze do tego miejsca. Teraz musiała czekać na zewnątrz – zima była już w pełni i to dosyć ostrej – by ktoś otworzył drzwi.

Ktoś otworzył drzwi, chwycił jej ręce, pociągnął do góry i uścisnął ją mocno, pomimo jej odstającego brzucha.

- Alicia! – krzyknęła Angelina – Tak dawno cię nie widziałam!

Alicia zesztywniała w ramionach przyjaciółki. Miała przerażające deja-vu. Znowu? Kiedy ostatnio tutaj była, również spotkała Angelinę. To właśnie z tego powodu jej wizyta była tak krótka. Teraz, będąc tu z Katie, nie mogła tak szybko się ulotnić.

Nawet jeśli Angelina zauważyła jej oziębłe zachowanie, nie wspomniała o nim. Po kilku sekundach puściła ją i podeszła do Katie, całując ją w oba policzki.

- Wyglądasz tak zdrowo. – powiedziała z podziwem – Nie wiem dlaczego się o ciebie martwiliśmy! Wyglądasz lepiej niż którekolwiek z nas.

To była prawda. Wydawało się, że Katie oddycha życiem. Angelina trzymała się jakoś, ale w jej oczach można było dostrzec, jak wielki wysiłek w to wkładała. Jeśli chodzi o Alicię, cóż… ona miała się najgorzej i wiedziała o tym.

- Jest tu Lee? – zapytała Katie.
- Nie. – powiedziała Angelina, marszcząc delikatnie brwi jakby wiedziała co Katie myśli o pracy Lee i zgadzała się z nią – Jest w pracy. Zawsze jest w pracy. Ale oczywiście George tu jest. Ucieszy się na twój widok… Wchodźcie.

Wnętrze sklepu było jeszcze gorsze niż fasada. Kiedy tylko Katie weszła do środka, kichnęła z powodu ilości kurzu. Alicia musiała się skupić by omijać niewyraźne kształty w przyciemnionym świetle.

- Przestaliśmy używać tu zaklęć rozświetlających. – wyjaśniła Angelina kiedy prowadziła je przez sklep. Poruszała się z łatwością, nieporuszona ciemnością – I tak rzadko tu schodzimy.

Alicia poczuła, że jej wózek o coś zaczepił.

- Cóż, to nie jest zbyt praktyczne.

Radość Katie została przytłumiona przez tą całą sytuację. Nawet w ciemności, Alicia widziała, że jej uśmiech zniknął z twarzy. Patrzyła w lewo i prawo, na wszystkie produkty, które w ciemności wyglądały przerażająco, dziwnie ukształtowane cienie pokrywały każdy możliwy kawałek przestrzeni. Alicia mogłaby przysiąc, że widziała pająka na jednej z paczuszek, ale miała nadzieję, że jej się przywidziało. Zadrżała na samą myśl.

Katie prawie potknęła się o pierwszy schodek.

- Zbyt dawno tu nie byłam. – powiedziała, śmiejąc się lekko. Brzmiało to na dosyć wymuszony śmiech – Lumos.

Koniec jej różdżki rozświetlił się i Alicia mrugnęła kilka razy by przyzwyczaić się do nagłego światła. Uderzyła swoją różdżką dwa razy w podłokietnik.

- Zaklęcie lewitujące? – powiedziała Angelina obserwując jej wózek – Zastanawiałam się jak pokonasz te schody. Są coraz lepsi w robieniu tych sprzętów, prawda?

Alicia wydała z siebie niezbyt angażujący odgłos. Tak mi się wydaje, ale tak naprawdę mam to gdzieś. Angelina nie kontynuowała tematu. Kiedy dotarła na szczyt schodów, otworzyła szeroko drzwi, przez które wyleciało światło. Alicia na chwilę zamknęła oczy. Piętro wyglądało lepiej. Ktoś o nie dbał i regularnie sprzątał. Schody prowadziły prosto do kuchni, która była pomalowana na neutralną, czystą biel.

- George, - powiedziała Angelina – To Alicia i Katie. – odwróciła się w ich stronę – Pewnie jest w salonie.

Dwu pokojowe mieszkanie składało się z łazienki, oddzielnej toalety i przestronnej kuchni. To było nawet za dużo dla Freda i Georga, którzy zdecydowali się na to miejsce tylko z powodu sklepu na dole. Oni mogliby mieszkać nawet na śmietniku jeśli tylko mogliby zatrzymać sklep. Ponieważ nigdy nie przespali nawet jednej nocy osobno, w jednej sypialni ustawili oba łóżka, a drugą przekształcili w swego rodzaju salon z tuzinem wygodnych puf na podłodze, niskim, drewnianym stolikiem i trzeba ogromnymi półkami na książki. Z czasem, w kątach pokoju zaczęły składować się ich niektóre produkty i teraz był to najbardziej zabałaganiony pokój w całym mieszkaniu. Stał się również ulubionym pomieszczeniem bliźniaków, jeśli nie liczyć ich laboratorium na dole gdzie spędzali większość czasu próbując powstrzymać ich nowe pomysły przed wybuchem.

George siedział na jednej z puf, nie rozwalony na całej podłodze jak zwykle robił to Fred, ale obejmując rękami zgięte kolana i opierając o nie brodę. Podniósł wzrok na nie kiedy weszły, ale nie podniósł się. Uśmiechnął się, ale uśmiech nie sięgnął jego oczu. Zmienił się odkąd ostatnio go widziała, w Świętym Mungu, i nie była to zmiana na lepsze.

Alicia pomyślała, że nigdy nie wyglądał mniej jak Fred.

- Cześć. – powiedział.
- Cześć, George. – powiedziała Katie, wyraźnie tak poruszona jak Alicia, ale zdeterminowana by tego nie pokazać. Usiadła na pufie obok niego, podkurczając pod siebie nogi – Co tam u ciebie?
- W porządku. – odpowiedziała George.

W jego głosie czegoś brakowało, czegoś nieskończenie małego, czego Alicia nie była w stanie zidentyfikować. Brzmiał niemal normalnie, ale… Było tam to coś.

- A co u ciebie? – zapytał George, brzmiąc na nawet zainteresowanego – Dobrze się czujesz?
- Jak nowa. – powiedziała Katie, kiwając głową – Ale jeszcze nie mogę grać w Quidditcha! – położyła przed nim plastikową torbę – Ale i tak kupiłam nowe rękawice w sklepie z akcesoriami. Nie mogłam się im oprzeć.

George znów się uśmiechnął i wyciągną przed siebie kończyny, rozluźniając się.

- Dlaczego mnie to nie dziwi? Zawsze zachowywałaś się jakbyś miała więcej pieniędzy niż jesteś w stanie wydać. W tym tempie, będziesz biedna przed trzydziestką.
- Nie… - powiedziała Katie – Znajdę sobie jakiegoś milionera i wezmę z nim ślub.
- Biedny facet. – powiedział George, na co Katie uderzyła go delikatnie w ramię – Ty to nazywasz uderzeniem, kobieto? Teraz już jest jasne, że jesteś ścigającym a nie pałkarzem.
- Będą w temacie… - powiedziała Katie, rozpromieniając się – W przyszłym miesiącu raczej będę już mogła grać.
- Grać? – zadrwił George – Najpierw będziesz się musiała nauczyć jak się lata! Sześć miesięcy bez patrzenia na miotłę na pewno miały negatywny wpływ na to coś, co nazywasz umiejętnościami, Bell.
- Jeszcze zobaczymy, Weasley. – odparowała Katie – Wiesz co? Kiedy znów zagram, chcę żebyś tam był, żebym mogła cię zgrabnie pokonać.
- Chyba w twoich snach.
- Dzieci, dzieci. – powiedziała Angelina – Uspokójcie się. Jesteście na to za starzy.
- Jeszcze nie starzy. – powiedział George – Jeszcze mamy trochę czasu.
- Serio? Nabrałeś mnie. Czasami wyglądasz jak zgarbiony, starszy pan, siedząc w mieszkaniu i nic nie robiąc przez cały dzień. – odparowała Angelina.

Coś przemknęło po twarzy George’a. Alicia była zaskoczona surowym tonem Angeliny. Zawsze była ostra, ale nigdy w odniesieniu do bliźniaków. Przyjrzała się Angelinie dokładniej. Wyglądała jakby straciła trochę ciała, ale nie aż tak jak George. Nie była wychudzona, ale jej delikatnie zapadnięte policzki i kościste łokcie nadawały jej ciału nowy kształt. W jej oczach nadal można było dostrzec delikatność, ale nie przenosiła się ona na resztę jej osoby.

Angelina zauważyła jej wzrok i odwróciła się by popatrzeć jej o czy. Alicia spuściła głowę. Angelina wyglądała jakby dużo wycierpiała i przez to zmężniała, podczas gdy Alicia zdecydowała się by uciec i ukrywać się przed przeszłością. Nawet teraz nie była w stanie spojrzeć Angelinie w oczy, nie wiedząc co mogłaby tam znaleźć. Oskarżenie, współczucie, obojętność? Najgorsze jednak byłoby współczucie, ponieważ na nie nie zasługiwała. Za to co zrobiła swojej przyjaciółce należała jej się pogarda. Jeśli Angelina by wiedziała… jeśli by wiedziała… nie przytuliłaby Alici i na pewno nie byłaby szczęśliwa widząc ją. Jeśli Angelina by wiedziała, Alicia by nigdy więcej nie postawiła tu swojej nogi.

Wystarczająco trudne było zmierzenie się z nią kiedy nie wiedziała. Nie mogła pozbyć się uczucia, że Angelina wiedziała coś, lub podejrzewała, przez sposób, w jaki na nią spojrzała. Tak ciężko i intrygująco. Ale unikała tego spojrzenia, skupiając się na kropce na najbliższej pufie. Zbliżyła się do Georga i Katie, ograniczona przez wózek.

- Więc… - powiedział po chwili George – kiedy masz termin, Al?
- Za trzy tygodnie. – odpowiedziała Alicia, spoglądając na swój brzuch.
- Trzy tygodnie? Z odrobiną szczęścia, będziesz spędzać święta w szpitalu.
- Bardzo śmieszne, George.

Czuła, że się dusi, jakby ściany miały ją zaraz przygnieść. Trzy tygodnie. Po raz pierwszy powiedziała to na głos i realność tych słów nagle do niej dotarła. Za trzy tygodnie będzie matką, a on będzie ojcem. Co zrobi potem? Zatrzymała To dlatego, że nie była w stanie się Tego pozbyć, nie dlatego, że Tego chciała.

- To będzie dziewczynka, prawda? – zapytał George.
- Tak.

Po tych słowach zapadła cisza. Alici wydawało się, że wie dlaczego. Kiedy ostatnio spotkali się wszyscy razem – Lee, George, Katie i Alicia, dzięki bogu nie było Angeliny – w Świętym Mungu, George zapytał kim jest ojciec dziecka i Alicia odpowiedziała „Nie wiem”. Nikt nie wypowiedział żadnego komentarza, ale Alicia wiedziała co myślą. Od tamtego czasu, Katie zadała jej to pytanie jeszcze dwa razy, przekonana, że kłamała – musiała mieć jakieś pojęcie, powiedziała Katie. Nawet jeśli nie była stuprocentowo pewna

Nie była pewna, ale miała pojęcie, które było najbardziej prawdopodobne, kiedy brało się pod uwagę daty. Pozwoliła sobie mieć nadzieję, że ma rację. W tym samym momencie miała nadzieję, że się myli. Przez to wszystko stanie się jeszcze cięższe. To było samolubne z jej strony, chęć posiadania Tego, posiadania cząstki jego, ale nadal chciała. Jeśli miała rację, nie mogła nigdy powiedzieć Angelinie. Ali Katie, George’owi lub Lee, czy nawet Oliverowi, lub komukolwiek, ponieważ bała się, że wiadomość dotrze do Ange. Tak mi przykro, Ange. Było jej przykro. Czuła się tak winna, że czasami nie mogła przez to zasnąć, im bliżej terminu, tym częściej.

- Al. – powiedziała miękko Angelina – Wszystko w porządku? Wyglądasz… inaczej. Na spiętą.

Łzy napłynęły jej do oczu, grożąc wypłynięciem. Alicia nie odpowiedziała, nie ufając swojemu głosowi. Mogłaby znieść wszystko, ale nie uprzejmość Angeliny. Nie uprzejmość, na którą nie zasługiwała, nie przyjaźń, którą zdradziła.

- Al. – znów powiedziała Angelina – Co się stało?

Alicia się rozpłakała.

CZYTASZ = KOMENTUJESZ


piątek, 23 sierpnia 2013

Cena zwycięstwa. Rozdział 27




Reakcje na poprzedni rozdział były niesamowite. Sama czytałam go już któryśtam raz z kolei więc nie robił na mnie tak dużego wrażenia. Ale za to wasze komentarze mnie niesamowicie wzruszyły :) Dziękuję za wszystkie i każdy z osobna.

Nie wiem czy wiecie, ale niedawno zmarł jeden z moich ulubionych polskich pisarzy. Sławomir Mrożek się nazywał. Więc pomimo tego, że nie jestem wierząca, mam nadzieję, że odnajdzie spokój po śmierci. Takim ludziom się on, jak najbardziej należy. Tak tylko chciałam o tym wspomnieć.

Oryginał rozdziału możecie znaleźć >tutaj<

Miłego czytania! :)


Rozdział 27
Moje wszystkie szczęśliwe wspomnienia
1 grudnia 1998

Obserwowała go. Jej oczy zawieszone na jego szczupłej sylwetce kiedy pytał panią Pince, jak długo może zatrzymać książkę.

- Dwa tygodnie. – powiedziała bibliotekarka. Jej usta ułożone w wyraz odrazy kiedy podawała mu książkę, wyglądając jakby chciała mu ją równocześnie wyrwać z rąk.

To była duża, stara książka, prawdopodobnie około ośmiuset żółtych stronic. Miękka i rozpadając się okładka, ze swego rodzaju gotyckim wzorem na niej, który był nie do końca czytelny.

- Prawo karne od roku 1950. – przeczytała na głos kiedy Draco usiadł naprzeciwko niej, kładąc książkę na stole – Chcesz robić coś w zakresie egzekwowania prawa?

Spojrzał na nią ostro, jakby myślał, że robi sobie z niego żarty.

- Nie. – powiedział kiedy zdał sobie sprawę, że nie żartuje – Poza tym, myślę, że i tak nie przyjęto by byłego Śmierciożercy.

Puściła bokiem tę uwagę.

- Czytałam tę książkę na trzecim roku. – powiedziała – Tak mi się wydaje. Kiedy Hardodziob miał być unieszkodliwiony, przeczytała wszystkie prawnicze książki w bibliotece by znaleźć rozwiązanie.

Cień padł na twarz Draco i przypomniała sobie, że ten incydent był jego winą. I jak go wtedy nienawidziła.

- To interesująca książka – powiedziała po chwili niezręcznej ciszy 0 Wtedy nie była nam zbyt przydatna, ale niektóre rzeczy były dosyć istotne. Na przykład to, że Kingsley jest czwartym Ministrem, który chciał usunąć dementorów z Azkabanu. Trzej poprzedni zostali wyśmiani przez resztę swojego rządu i musieli zrezygnować z urzędu po wysunięciu takiej sugestii. I to nielegalne by zamykać w Azkabanie osoby, które nie przeszły jeszcze rozprawy.
- Wiem. – powiedział Draco – Ale dla nas – Śmierciożerców – zrobiono wyjątek. Pierwszej nocy zapakowali nas wszystkich do jednej celi. Bez różdżek. Kilku z nich zaczęło się bić. Po mugolsku… Ja siedziałem z Pansy i Theo.

Hermiona skrzywiła się.

- Przepraszam. Nie chciałam…
- Przypominać mi? Nie martw się, i tak o tym myślałem.

Nic nie powiedziała. Widziała, że i tak ma zamiar mówić. Jego oczy nagle stracił ostrość.

- To było straszne. Azkaban… to najgorsza z rzeczy jakie można sobie wymyślić. Lub można było, kiedy de mentorzy nadal tam byli. Czułaś ich… wiesz co oni robią z człowiekiem. Pamiętasz nasz trzeci rok, w pociągu? Wyobraź to sobie. Poczuj to. A potem wyobraź sobie, że oni nieustannie się tobą żywią, dzień za dniem, przez tygodnie, aż nie jesteś w stanie myśleć trzeźwo, aż nie zostanie w tobie jedna myśl – że już nigdy nie będziesz szczęśliwa. Nawet już nie wiesz, co to znaczy być szczęśliwym. Moja matka… krzyczała. Przez kilka dni. – zaśmiał się gorzko – Kiedy nareszcie usunięto de mentorów, ledwie byłem w stanie rozpoznać własnych rodziców. Nigdy nie byli tym wesolutkim typem, ale my wszyscy byliśmy tacy… tacy nieszczęśliwi, że dewie byliśmy w stanie ze sobą rozmawiać. Nigdy nie zdawałem sobie sprawy z tego, jak szczęśliwy byłem w dzieciństwie, dopóki oni mi tego nie zabrali. – zadrżał i przerwał na chwilę – Jednego dnia, na piątym piętrze, usłyszałem, że coś się rusza w jednej z sal. To była szafka i wiedziałem, że w środku był Bogin. I przypomniałem sobie nasz trzeci rok. Pomyślałem, że fajnie będzie wypuścić Bogina. Na trzecim roku pokonałem go bez problemu. Nawet nie pamiętam w co się wtedy przemienił, ale… - zamknął oczy – Kiedy drzwi się otworzyły, z szafki wyszedł de mentor. I przysięgam, że czułem to samo, co w Azkabanie. To było jakby on wysysał ze mnie całe życie, nie tylko szczęście. I słyszałem… - przerwał, otwierając oczy i patrząc na nią – Ja… ja po prostu uciekłem z tej Sali. Nie wiem, co by się stało gdybym tego nie zrobił. Jak się używa Riddikulus na dementorze?
- Nie używa. – powiedziała miękko Hermiona – Harry miał ten sam problem, na trzecim roku. Pamiętam, że się z niego śmiałeś.

Skrzywił się na wspomnienie.

- Profesor Lupin nauczył go rzucać Zaklęcie Patronusa, które jest jedynym sposobem na pokonanie dementorów.

Wyglądał nieufnie.

- To jest dobra magia, prawda?
- To magia, którą mogą uprawiać dobrzy ludzie. – przyznała i przykryła dłonią jego dłoń – Ty mógłbyś.
- Jak to działa?
- Bazuje na… Cóż, najpierw musisz pomyśleć o wspomnieniu. Bardzo szczęśliwym wspomnieniu, najszczęśliwszym, jakie masz. Ja… ja zwykle wyobrażam sobie moich przyjaciół lub rodzinę. – zaczerwieniła się, dziwnym przypadkiem czując, jakby to była bardzo prywatna sprawa – Musisz skoncentrować się na tym wspomnieniu, jak najmocniej… A potem wymawiasz formułkę i twój patronus – wygląda jak srebrne zwierzę – wyskakuje z twojej różdżki i atakuje – ców, to nie jest do końca atak – odbija dementora.
- Jakie zwierzę?!
- Do zależy od czarodzieja.
- Jakie jest twoje? – zapytał ciekawy.

Zawahała się, znów czując jakby to było bardzo osobiste pytanie.

- To wydra. – powiedziała w końcu.
- Dlaczego?
- Dlaczego? – powtórzyła, niepewna co on ma na myśli.
- Co decyduje o kształcie patronus?
- Wiesz… nie jestem do końca pewna. – powiedziała wreszcie po chwili zastanowienia – Wydaje mi się, że one w jakiś sposób obrazują uczucia lub osobowość czarodzieja. Patronus Harry’ego to jeleń, jak i jego ojca – myślę, że symbolizm tego jest niezwykły, wiesz? I to mu pasuje. Patronusem jego mamy była łania, może dlatego, że bardzo kochała jego ojca. Widziałam jak patronus się zmienia, ponieważ jego właściciel cierpiał z powodu… nieodwzajemnionej miłości. Chyba można to tak nazwać. Mój przyjaciel miał patronus psa i naprawdę był bardzo lojalny. Naprawdę mi się wydaje, że jedno z drugim ma coś wspólnego. – przerwała nagle, zdając sobie sprawę, że Draco patrzy na nią uważnie – Draco? Wszystko w porządku?
- Tak. – powiedział, nadal się w nią wpatrując i w tym Momocie to do niej dotarło.
- Draco. – powiedziała powoli – Chciałbyś się nauczyć jak rzucać Zaklęcie Patronusa?

Nic nie odpowiedział.

- Mogłabym cię nauczyć. – zaoferowała – Łatwiej jest kiedy ktoś cię wspiera. Wiem z doświadczenia… Harry uczył na w grupie na piątym roku. Dużo łatwiej jest czuć się szczęśliwym w grupie przyjaciół, chociaż również łatwiej czuć się zażenowanym. Mógłbyś przyprowadzić ze sobą przyjaciela, jeśli chcesz.

Prychnął cicho.

- Przyjaciela? Jestem pewien, że doceniłabyś towarzystwo Pansy. To nie to, że przyszłaby gdybym ją poprosił. – dodał szybko kiedy zobaczył jej wyraz twarzy – Straciłem trochę łaski w jej czach… W przypadku reszty… - wzruszył ramionami – Myślę, że przy nich czułbym się tylko niekomfortowo.

Kiwnęła głową.

- Rozumiem. Ale ty… chciałbyś żebym cię nauczyła?

Znów na nią spojrzał, i znów poczuła się niekomfortowo, jakby jego oczy przenikały jej skórę i zagłębiały się w jej duszę.

- Chciałbym.
- Super. – powiedziała, wypuszczając powietrze z płuc i zdając sobie sprawę z tego, że wstrzymywała oddech – Możemy zacząć już teraz jeśli chcesz. Na początku nie będziemy potrzebować dementora, ani nawet Bogina. Ja uczyłam się w zamku, gdzie czułam się bezpiecznie i teraz mogę bez problemu wyczarować patronusa w każdej sytuacji. Więc najpierw musisz…
- Mogę zobaczyć twojego patronusa?

Tym razem to ona zamilkła i wpatrywała się w niego.

- Och. Um…

Jakim cudem sprawiał, że czuła się tak niekomfortowo? Podczas pięciu minut wyciągnął z niej więcej informacji niż czuła, że powinna ujawniać.

- Raczej tak. – powiedziała wreszcie i uniosła swoją różdżkę, przywołując wspomnienie, którego używała prawie zawsze – wyniki jej SUMów – Expecto Patronum!

Nic się nie stało i zesztywniała z szoku, wpatrując się w koniec swojej różdżki. Była w stanie rzucić to zaklęcie podczas Bitwy, pomimo wszechobecnych zwłok i zaklęć latających nad jej głową. Co z nią nie tak? Zacisnęła mocno usta i znów uniosła różdżkę.

Po kilku sekundach jej ręka zadrżała, potem opadła. Hermiona nie wiedziała, którego wspomnienia użyć. Tam i wtedy, wewnątrz bezpiecznych murów Hogwartu, było jej trudniej wyczarować patronusa niż podczas Bitwy. Szczęśliwe wspomnienie? One wszystkie wydawały się tak odległe… Jej przyjaciele. Wiedy ostatnio widziała śmiejącego się Harry’ego? Kiedy ostatnio Ron otoczył ją swoimi ramionami? Wspomnienia były zamazane, odległe i nie mogła dokładnie przypomnieć sobie uśmiechu Harry’ego. Musiała ostatnio widzieć jeden z nich, ale fakt, że przeważnie Harry był w złym humorze, musiał wymazać widok jego uszczęśliwionej twarzy.

Jej rodzina, pomyślała. Kiedy udała się do Australii by usunąć zaklęcie zapomnienia. Jej mama wykrzyknęła jej imię jakby myślał, że nigdy więcej nie zobaczy córki. Jej tata ją uścisnął… I była taka szczęśliwa.

Uniosła różdżkę i pewnym głosem powtórzyła zaklęcie.

Srebrna wydra wyskoczyła z końca jej różdżki i momentalnie zaczęła pląsać w powietrzu. Uniosła się nad Draco i kręciła się w kółko, zostawiając za sobą srebrnawe ślady. Twarz Draco rozświetliła się kiedy wpatrywał się w patronusa.

- Wygląda na szczęśliwą. – powiedział.
- To dlatego, że nie ma tu dementorów. – zażartowała – Chce się bawić.

Draco wyciągnął rękę by pogłaskać wydrę, ale jak tylko czubek jego palca dotknął jej srebrnego karku, wydra rozmyła się w powietrzu, znikając. Cofnął rękę i cień przemknął po jego twarzy.

- Nie bierz tego do siebie. – powiedział Hermiona uśmiechając się – To nie są zwierzątka. – schowała różdżkę do kieszeni – Jakie jest najszczęśliwsze wspomnienie, które jesteś w stanie przywołać?
- Co to ma wspólnego z tym wszystkim?
- Mówiłam ci. – powiedziała – Potrzebujesz bardzo silnego wspomnienia by wyczarować patronusa. To właśnie to da ci siłę potrzebną by… To pozwoli ci rzucić zaklęcie. Potronusy są… mają na celu wytworzenie tarczy pomiędzy tobą a de mentorem. Są opiekunami, tak myślę. Więc pomyśl o wspomnieniu, najszczęśliwszym, jakie masz.
- Wszystkie moje szczęśliwe wspomnienia zostały już odebrane przez dementorów.

 Zadrżała.

- To nie może…
- Może.

Wyraz jego twarzy był tak ponury, że uwierzyła mu. Wyprostowała się.

- W takim przypadku musisz popracować nad stworzeniem nowych.
- Nowych?
- Nowych wspomnień. – sprecyzowała – To cię uszczęśliwi.

Pokręcił głową.

- Mówiłem ci, nie sądzę, że…
- Chcesz się nauczyć jak wyczarować patronusa czy nie? – przerwała mu – Założę się, że chcesz. Powiedz mi, co teraz czujesz.
- Zdenerwowanie.
- Cóż, to nas do niczego nie doprowadzi. – mruknęła – Co by cię uszczęśliwiło, w tym momencie?

Spojrzał na nią, jego oczy ciemniały przez… coś.

- Nie wiem. Wydaje mi się… to znaczy, zwykle lubię te nasze rozmowy.
- ‘Zwykle lubię’ raczej tu nie zadziała. Nie wiem… Może lubisz kawały? Czytanie? Czy pomaganie komuś w pracy domowej cię uszczęśliwia? Albo może lubisz tańce czy coś.
- Tańce. Chyba nie mówisz poważnie.
- Nie pomagasz.

Pokręcił głową i zamyślił się na chwilę.

- Latanie. – powiedział w końcu – Lubię latanie.
- Do tego mnie nie przekonasz. – ostrzegła go.
- Dlaczego nie? Ja to lubię. To zawsze poprawia mi nastrój. Cóż, może poza momentem kiedy Potter zgarnia mi znicza sprzed nosa.
- Nie wsiądę na miotłę żebyś tym się dobrze bawił.
- Raczej byś nie musiała. Nie wydaje mi się, że Quidditch byłby wystarczający, z tego co opisywałaś.
- Może zdobycie Pucharu Quidditcha? – zasugerowała.

Uśmiech ozdobił jego twarz.

- Och tak. Zdecydowanie.

Odwzajemniła uśmiech, ponieważ jego był zaraźliwy. I wtedy sobie coś przypomniała.

- Och. – powiedziała – Jaka ja jestem głupia. Oczywiście! – wsadziła rękę głęboko do kieszeni szaty i wyciągnęła kilka pensów – Wydaje mi się, że nawet mam to ze sobą…
- O czym ty mówisz?
- O tym! – powiedziała z triumfem, machając mu przed nosek kawałkiem pogniecionego pergaminu – To jest też trochę śmieszne. Harry mi to wysłał. Jest o Teddym. O rodzinie. – powiedziała.

Draco tylko patrzył na nią dziwnie.

- Rodzina?
- Rodzina uszczęśliwia, tak? – powiedziała – Ja myślałam o mojej kiedy rzucałam zaklęcie. A dzieci rozśmieszając ludzi. Musimy tylko stworzyć ci jakieś wspomnienia z Teddym.

Wpatrywał się w nią tak długo, że jej triumf wygasł, zastąpiony przez uczucie niepewności.

- Co?

Jego oczy podążyły do pergaminu w jej dłoni.


- Kim jest Teddy?


CZYTASZ = KOMENTUJJESZ


środa, 21 sierpnia 2013

Cena zwycięstwa. Rozdział 26




Skończyłam! Trzy dni mi to zajęło :/ Jakiś mam leniwy tydzień. I jeszcze rozwaliłam sobie ramię w dziwnym miejscu i mnie boli jak diabli... Polecam wam >tą< nutę. Dotrzymuje mi towarzystwa od kilku dni.
Przepraszam, że tak długo nic nie dodawałam. Dziękuję za wszystkie miłe komentarze :*

Oryginał rozdziału można znaleźć >tutaj<


Miłego czytania :)

Rozdział 26
Róż i srebro
28 listopad 1998

Robiło się już zimno. Mieli ciepłe lato, jednak nikt tak naprawdę nie był w nastroju by z niego korzystać. Wrzesień i październik także były ciepłymi miesiącami. Słońce oświetlało błonia Hogwartu by każdy mógł zapomnieć o ponurych wydarzeniach, które miały tu miejsce. Jednak podczas pierwszych tygodni listopada, temperatura spadła o kilka stopni i teraz było dosyć chłodno. Uczniowie przestali wywijać kołnierze swoich płaszczy by zmniejszyć uczucie gorąca i teraz tylko opatulali się nimi cieplej by to gorąco utrzymać. Niektórzy zaczęli nawet nosić rękawiczki i szaliki.

- Wiesz… - powiedziała Ginny – Ślizgoni w tym roku nie wychylają się zbytnio.
- Zauważyłam. – odpowiedziała roztargniona, skanując wzrokiem boisko, czekając na pojawienie się drużyn.
- Nie w tym sensie. – powiedziała Ginny – Miałam na myśli to, że nawet nie wiem, kto jest w ich drużynie. Nigdy nie widziałam ich treningu.
- Mają przyzwoita drużynę w tym roku. – rzuciła, nie myślą o tym, co mówi.

Nadal trzymała wzrok skupiony na boisku, ale nawet wtedy mogła poczuć świdrujące spojrzenie Ginny na sobie.

- Kto ci to powiedział?
- Nikt. – skłamała – Usłyszałam, że ktoś tak mówił. – potem nie mogła się powstrzymac i dodała – I mówili, że kapitan też jest dobry.

Ginny brzmiała na poważnie wątpiącą w jej słowa, kiedy się odezwała.

- Slytherin zawsze miał porządną drużynę, ale „dobrym kapitanem” nie nazwałabym żadnego z ich zeszłorocznych zawodników.
-  No cóż… Podejrzewam, że niedługo się wszystkiego dowiemy.
- Hermiona. – powiedziała nagle Luna – Masz piękną spinkę.

Zesztywniała, a jej ręka momentalnie podążyła by dotknąć spinki we włosach. Związała je w wysokiego kucyka by wiatr nie smagał jej kosmykami po twarzy i po namyśle, dodała pojedynczą spinkę by utrzymywała krótsze pasma. Była to wąska, srebrna spinka. Taka, jaką można kupić w każdym mugolskim sklepie z dodatkami. Hermiona miała ją od lat, ale z jakiegoś powodu, nie mogła sobie przypomnieć, kiedy miała ją na sobie. Dzisiaj założyła ją z dziwnych, dziecinnych powodów…

Na jednym z końców spinki, znajdował się mały, zielony kamyk.

- Srebro i zieleń. – powiedziała Luna, powtarzając jej myśli. Ona naprawdę była Krukonką – Lubisz zielony?
- Ta? – zapytała Hermiona, wyciągając spinkę z włosów, wpatrując się w nią by uniknąć wzroku przyjaciół – Och. Moja ciocia dała mi ją lata temu z okazji świąt. Z pewnością widziałyście mnie w niej już tysiące razy.
- Nie wydaje mi się. – powiedziała Luna – Oto i oni.
- Oto i… - Hermiona spojrzała na boisko i zobaczyła czternaście postaci różnego rozmiaru, które szły po murawie, podążając za Panią Hooch. Wpięła spinkę we włosy. Zastanawiała się, po jakim czasie Ginny zda sobie sprawę kim jest wysoki blondyn prowadzący ubraną na zielono drużynę.

Skupiła uwagę na reszcie drużyny i zdała sobie sprawę, że zna tylko dwójkę z nich i żadne nie było członkiem w zeszłym roku. Theodore Nott, zgadywała, że ścigający, bo nie niósł w rękach pałki, był zbyt wysoki na szukającego i zbyt szczupły na obrońcę. Z tego, co pamiętała, nigdy nie widziała go grającego w Quidditcha, a on nie wyglądał na zbyt zadowolonego ze swojej obecności na boisku. I Parkinson. Zastanawiała się dlaczego tam byli. Z lojalności do Draco? Pozostała czwórka zawodników była dużo młodsza. Drugoklasiści, którzy wyglądali na wystarczająco małych by być pierwszakami. Była tylko jedna dziewczyna. Wyglądali na zdenerwowanych.

Porządna drużyna? Zastanawiała się Hermiona, czując, że jej serce zaczyna niemiarowo bić. Właśnie wtedy zrozumiała, jak bardzo chce by Slytherin wygrał ten mecz. Probowała pochwycić wzrok Draco, ale on stał twarzą do swoich współtowarzyszy i spokojnie mówił… coś.

- Jasna cholera. – powiedziała Ginny, swego rodzaju onieśmielonym głosem – Malfoy jest kapitanem? – a potem – „Dobrym kapitanem”? Musisz sprawdzić swoje źródła, Hermiono.

Jednak obserwowała jak kapitan Krukonów uścisnął rękę Draco. Był obrońcą w swojej drużynie, wyższy i cięższy niż Draco i było oczywiste, że próbuje zmiażdżyć jego rękę. Błysk irytacji na twarzy Draco był widoczny nawet z takiej odległości i Basset – kapitan Krukonów, o czym poinformowała ich Luna – zabrał szybko rękę jakby się poparzył. Pansy, stojąca za Draco, pochyliła się by powiedzieć coś do Theo. Draco wyglądał jakby dawał i reprymendę lub może ostatnie wskazówki, po czym zabrzmiał gwizdek.

Po tym, wszystko wyglądało jak każdy inny mecz Quidditcha, na którym była Hermiona. Zagmatwany i rozmazany, zbyt szybki by śledzić każdy detal. Jednak nie dla komentatora i Ginny, która, siedząc obok Hermiony, krzyczała po każdym zdobytym punkcie.

- Jasna cholera. – powiedziała w pewnym momencie – Rawenclaw jest mordowany!
- Źle grają? – zapytała Hermiona.
- Nie. – odpowiedziała Ginny – Ale Slytherin gra lepiej. Merlin. Malfoy kapitanem… to jest dopiero pomysł. Zastanawiam się czy kupił im wszystkim Błyskawice czy coś…
- Nie wydaje mi się, że teraz może sobie na coś takiego pozwolić.
- Ale pomimo tego, są bardzo szybcy. – powiedziała zamyślona Ginny – Może to ich waga. Wszyscy ci drugoroczniacy są tacy malutcy.

Była jedna, duża różnica pomiędzy tym meczem, a wszystkimi innymi, na których była. Tym razem jej uwaga nie była Skupina na Harrym – dementorach, zaczarowanej miotle, deszczu na jego okularach – ale na Draco. Zdała sobie sprawę, że wstrzymuje oddech za każdym razem, kiedy Bludger się zbliżał lub nagle nurkował w powietrzu, jakby dostrzegł znicza. Przez resztę czasu, obserwowała ścigających – Notta, Parkinson i jedyną drugoklasistkę. Rzadko pudłowali i po pierwszych dwóch takich przypadkach, Hermiona zauważyła, że Ślizgoni na trybunach dopingowali tak głośno jak Krukoni, pomimo początkowej nieufności do własnej drużyny. Obrońca – kolejny drugoklasista – był zaskakująco dobry i szybkością i dokładnością nadrabiał za swoją niedużą sylwetkę. Dwaj pałkarze nie byli zbyt dobrzy w atakowaniu przeciwnej drużyny – nie byli na tyle silni – ale byli wystarczająco szybcy by odbijać tłuczki wymierzone w członków ich własnej.

Po czterdziestopięcio minutowej grze i dwóch fałszywych alarmach, Draco dostrzegł znicza. To była spektakularna akcja. Pogoń ramię w ramię z szukającym Krukonów, a potem ręka Draco uniesiona do góry, trzymająca małą, trzepoczącą piłeczkę. Ślizgoni na trybunach głośno wiwatowali swojej drużynie.

- Cholera. – powiedziała Ginny kiedy opuszczały trybuny – To dwie bardzo dobre drużyny, z którymi będziemy musieli się zmierzyć. Mam tylko nadzieję, że Hufflepuff na beznadziejny skład w tym roku.

~-o-~

- Draco. – powiedział głos, który znał aż za dobrze – To był dobry mecz.

Odwrócił się i popatrzył  na nią. Wszystko w niej był przyjemnie znajome. Miękkie włosy, niemal czarne w ciemnościach lochów. Jasne oczy, które zdawały się podchwycać i odbijać delikatne światło świec. Wyglądały tak obojętnie kiedy na niego patrzyły.

- To prawda. – zgodził się – Dobrze grałaś.
- Ty też.

Potem nastała cisza. Dosyć niezręczna. Jej wzrok był pełen wyrzutów, jej twarz bez wyrazu.

- Chodźmy na zewnątrz. – powiedział impulsywnie – Przespacerujmy się jak kiedyś.

Wzdrygnęła się i przez sekundę, Draco pomyślał, że odmówi. Nie miałby jej tego za złe. Nie po tym, co jej zrobił. Jak mógłby kiedykolwiek sprawić, że zrozumie, że próbował tylko ją chronić?

- Dobrze. – powiedziała.

Zrównała z nim krok. Była prawie tak wysoka jak on i ich marsz synchronizował się idealnie. Nawet kiedy byli dziećmi, ona zawsze za nim podążała. Po kilku sekundach poczuł jej ciepłe palce pomiędzy jego i przypomniał sobie kiedy jej dłoń po raz pierwszy znalazła się w jego, kiedy mieli sześć lat.

- Nazywam się Draco Malfoy.
- Wiem. – powiedziała mała dziewczynka z szeroko otwartymi oczami – Ja nazywam się Pansy.

- Jak za dawnych czasów. – powiedziała.

Uścisnął jej dłoń.

Szli w stronę jeziora, jak kiedyś. Jezioro było miejscem, które Draco podziwiał, a Pansy kochała. W zeszłym roku przychodzili tu często. Pansy uwielbiała wrzucać kamienie do wody i obserwować pierścienie i małe fale, które się potem tworzyły. Potrafiła sprawić, że jej kamienie podskakiwały sześć lub siedem razy. Próbowała nauczyć Draco, który odważnie się zgodził i mniej odważnie poległ.

Kiedy dotarli do brzegu jeziora, Pansy przeszła jeszcze kilka kroków, dopóki czubki jej butów nie stykały się z wodą, a krawędź jej szaty nie nasiąkała nią. Potem odwróciła się i podniosła trzy płaskie, okrągłe kamienie. Draco, co nie zdarzało się podczas ich wizyt tutaj, usiadł na trawie i patrzył na Pansy. Pierwszy kamie, którego rzuciła, podskoczył cztery razy. Drugi – pięć. Za trzecim, Draco, patrząc na sposób, w jaki go rzuciła, wiedział, że nie podskoczy. Jej nadgarstek ruszył się zbyt ostro, jej ramię było wyciągnięte za bardzo do tyłu. Kamień poszedł na dno, a Pansy cofnęła się i usiadła obok Draco.

- Metafora. – powiedziała.

Draco patrzył na nią pytającym wzrokiem przez chwilę zanim to do niego dotarło. W poprzednim roku…

Pansy całująca i głaskająca jego włosy nad tym samym brzegiem, pod tym samym drzewem. Czasami sięgał po jej dłoń i składał na niej delikatny pocałunek, a wtedy Pansy się uśmiechała.

- Spójrz. – w pewnym momencie powiedziała Pansy, wskazując głową na ptaka siedzącego na skale po środku jeziora.

Zanurzał głowę w wodzie.

- Jak myślisz, poluje?
- Prawdopodobnie. – powiedział Draco – To żuraw?
- Nie wydaje mi się by tu były żurawie. Ale jest piękny.

Draco był skłonny się zgodzić. Ptak był długonogi i dostojny, z wyglądającymi na miękkie, białymi jak u łabędzia, skrzydłami. Kiedy go obserwowali, podniósł głowę, potrząsł nią lekko jakby się osuszając, po czym rozwinął skrzydła i odleciał. Krążył wysoko ponad nimi, piękny i wolny.

- Metafora. – powiedziała wtedy Pansy. Spojrzał na nią.
- Co?
- To my. – wyjaśniła Pansy – Odlatujący.

Ich metafora przeszłą od latania do zatapiania. Zrozumiał zawarty w niej wyrzut.

- Przykro mi.
- Wiem.

Siedziała obok niego ze skrzyżowanymi nogami, a on poczuł potrzebę położenia głowy na jej ramieniu. W momencie, jej ręce były w jego włosach, delikatnie je głaszcząc, jak za dawnych czasów. I w momencie, leżał głową na jej kolanach, tak jak kiedyś. Zatopiła ręce w jego włosach. Uwielbiała jego włosy, a on o tym wiedział. Przez lata wymyśliła jakiś milion metafor odnoszących się do ich koloru („nie blond, złote”) i ich budowy („jedwab”). Uwielbiał kiedy dotykała jego włosów, delikatnie, uważnie, powieważ to znaczyło, że jej zależy. Zasnął tak nie jeden raz.

Nie dotykała ich od czasu Ostatecznej Bitwy.

- Pansy. – powiedział cicho.

Nic nie powiedziała, ale jej głowa pochyliła się lekko by dokładniej słyszeć jego słowa.

- Tęskniłem za tobą.

Jej ciemne włosy opadły, zakruwając jej twarz.

- Naprawdę przepraszam. Martwiłem się o ciebie, wiesz o tym. Ja tylko chciałem cię chronić.

Zesztywniała.

- Ale miałaś rację… ty zawsze masz rację. Nie jesteś słaba. Jesteś dużo silniejsza niż ja. To ty mnie chroniłaś, przez cały czas.
- Tak. – powiedziała.
- Nie powinienem był trzymać cię przez cały czas na odległość metra od siebie. A w zeszłym roku, nie powinienem…

Nie powinienem był pozwolić ci myśleć, że też cię kocham.

- Wykorzystałem cię. Bawiłem się tobą. Byłem samolubny i za to przepraszam. Ja ko… - słowa uwięzły mu w gardle – Dużo dla mnie znaczysz. Potrzebuję cię przy mnie. Wiesz o tym, prawda?
- Zawsze o tym wiedziałam. Nareszcie to zrozumiałeś.
- Tak. – powiedział – Za to możesz podziękować Hermionie.

Jej ręka zatrzymała się, nadal w jego włosach.

- Rozmawialiście o mnie?
- Tylko o dobrych rzeczach, przysięgam. Ona się trochę ciebie boi.

Kiedy odezwała się, mógł słyszeć śmiech w jej głosie.

- Naprawdę?
- Tak, jest pozytywnie przestraszona. Ja też, tak naprawdę.

Jej ręce wygładziły jego włosy, układając je gładko.

- Powinieneś.
- Jesteś straszna jak diabli. – mruknął – Powinienem być wdzięczny, ze mnie lubisz.
- Wcale nie. – powiedziała – Ja cię kocham.

Te słowa już nie były dla niego niespodzianką. Nigdy nie były. Kiedy po raz pierwszy wyraziła swoje uczucia tymi słowami, nie powiedział nic. Nie wyglądała na urażoną. To było na czwartym roku, zaraz po Balu Bożonarodzeniowym. Poszli razem, bo kogo innego miał zaprosić? Oczywiście nie Daphne, której nienawidził. Nie kogoś o statusie krwi mniejszym niż jego i nie kogoś ze starszych klas. Nawet nie rozważał kogoś innego niż Pansy. Kiedy zapytała go niemal drżącym głosem, kogo zabiera na bal, spojrzał na nią i powiedział „Ciebie, oczywiście. Kogo innego miałbym zabrać?”. Teraz zastanawiał się, czy uznała to za romantyczne, czy był pełna zachwytu. Nie pokazała tego. Ale tamtego wieczora, tańczyli. Nie do każdej piosenki. On przesiedział więcej niż przetańczył, ale pozwolił Pansy wyciągnąć się na parkiet kilka razy. Miała na sobie sukienkę koloru pomiędzy różowym i liliowym. Pamiętał, że wyglądała ślicznie kiedy ją okręcał w tańcu, i że uśmiechała się dużo. Pamiętał, że myślał, że nigdy nie wyglądała na szczęśliwszą. Podejrzewał, że to wspomnienie jest jej skarbem. Dla niego było, ale nie w ten sam sposób. Nie z tego samego powodu.

Nie czekała na odpowiedź, a on nie mógł jej takowej dać.

- Wiem. – powiedział by zagłuszyć ciszę, wiedząc, że brzmi na nieczułego, marząc by móc powiedzieć coś innego.

Ale nie mógł jej okłamać, nie znowu.

- Jeśli naprawdę byłeś moim najlepszym przyjacielem – powiedziała, jej głos niski, jej usta niemal dotykające jego ucha – jeśli naprawdę mnie kochałeś, nie okłamałbyś mnie.

Pocałowała go w policzek i zostawiła go leżącego na trawie.

~-o-~

Pansy wiedziała, że zawszę będzie należeć do Draco. Wiedziała to praktycznie od urodzenia. Urodziła się dzień po Draco i ich matki – które znały się już wcześniej – zżyły się już na sali szpitalnej. W wyniku tego, jak tylko Pansy wyszła ze szpitala, spędzała przynajmniej jeden dzień w tygodniu w Dworze Malfoy’ów. Ich matki stały się najlepszymi przyjaciółkami, więc ona i Draco też się zaprzyjaźnili. Bawili się dalej, chodzili razem na przyjęcia i bale, dorastali wspólnie. Nieuchronnie, zaczęli nazywać swoją relację przyjaźnią, ale Pansy zawsze twierdziła, że to coś więcej. Wiedzieli o sobie wszystko. Znając się praktycznie od urodzenia, ufali sobie bezwarunkowo. I uwielbiali wszystko w sobie. Draco był tym, który błagał Narcyzę by przygarnęła Pansy na kilka tygodni po tym, jak jej ciocia zmarła na chorobę, z którą walczyła od dawna i jej mama popadła w depresję po śmierci ukochanej siostry. Pansy była niemal zawiedziona kiedy jej ojciec odebrał ją po trzech tygodniach. Podobało jej się życie z Draco.

Kiedy Pansy miała siedem lat, poważnie zachorowała. Zapadła na ciężką odmianę smoczej wysypki – wysoce zaraźliwej choroby, która była łatwa do wyleczenia w początkowym stadium, ale ciężka w przypadku dzieci. Pansy straciła na wadze i miała drgawki. Draco spędzał cały dzień, każdy dzień, przy jej boku, nie przejmując się tym, że sam może się zarazić, nie przejmując się tym, że czasami Pansy nawet go nie rozpoznawała. Jego zmartwiona matka próbowała i poległa w utrzymywaniu go z dala od chorej. Kiedy Pansy była przytomna, błagała go by sobie poszedł. Chciała by sobie poszedł. Bała się, że też się zarazi. Jako dziecko, Draco był bardzo delikatny i chorował dużo częściej i poważniej niż ona. Ale Draco trzymał jej rękę, uśmiechał się i prowadził ją do wyzdrowienia. W dniach kiedy jej gorączka była bardzo wysoka, otwierała oczy i dostrzegała skrawek blond włosów i szarych oczu, i wiedziała, że wszystko będzie dobrze tak długo, jak jej anioł stróż będzie przy niej. Przez lata po chorobie, przekonywała go, że to on ocalił jej życie. Wtedy po raz pierwszy zdała sobie sprawę, że nie może bez niego żyć.

Większość dzieci zakochuje się po raz pierwszy jako nastolatkowie i nawet wtedy jest to tylko zwykłe zauroczenie. Pansy zakochała się kiedy miała siedem lat.

Kiedy mieli dziewięć lat – to był jej pomysł – złożyli sobie przysięgę. Spędzili całe popołudnie robiąc różowo-srebrne bransoletki przyjaźni (Draco chciał by były srebrno-zielone, ale Pansy kochała różowy, więc Draco się poddał) i kiedy skończyli, zawiązali je sobie nawzajem wokół nadgarstków.

- Teraz obiecaj mi coś. – nalegała Pansy kiedy skończył wiązać supeł – Coś miłego.
- Obiecuję, że zawsze będę twoim najlepszym przyjacielem. – powiedział Draco po chwili zastanowienia – Obiecuję, że nigdy cię nie zawiodę, nie ważne co się będzie działo. Zawsze będę cię chronił własnym życiem.
- Obiecuję, że zawsze będę twoja. – powiedziała Pansy – Obiecuję, że zawsze będę dodawać ci sił kiedy twoje się już skończą. Obiecuję nigdy nie stracić wiary w ciebie i nigdy nie dać ci powodu by mnie nienawidzić.

Oczekiwała, już wtedy, że pewnego dnia go poślubi.

Dla niego była jak siostra, ale ona widział ago jako swoją drugą połówkę. Poświęciła dla niego wszystko, to było dla niej łatwe, bo to on był jej wszystkim. Na pierwszym roku, błagała Tiarę Przydziału by umieściła ją w Slytherinie z Draco. Pojedynkowała się z Blaisem (chłopakiem półkrwi, który zachowywał się zbyt dostojnie w obecności Draco) pewnej nocy w Pokoju Wspólnym i rozerwała mu usta jedną z klątw z książek Draco ojca. Od tamtej chwili, Ślizgoni wiedzieli, że ona należy do Draco, i że jest dużo bardziej niebezpiecznym ochroniarzem niż Crabbe i Goyle, ponieważ ona miała trochę więcej szarych komórek.

- Przeklęty zwierzak. – powiedział Blaise, dotykając ręką swoich krwawiących warg, błysk niechętnego podziwu w jego oczach – Skąd ją wytrzasnąłeś, Malfoy? Ona jest jak dziki kot na smyczy.

Nie uraził jej tym, bardziej zadowolił. Podobała jej się perspektywa bycia opiekunem Draco. Przezwisko – Dziki Kot – stało się popularne u ich rówieśników, nawet Draco czasami go używał. Jej język nie był nawet w połowie tak ostry jak Tracey, ale była lepsza w zemście. Jej wybuchy – jak bardzo publiczny pojedynek z Blaisem – dziwnym trafem sprawiły, że ludzie bardziej ją szanowali, pomimo tego, że nie były czystko Ślizgońskie (wiedziała, że była bardziej agresywna niż przebiegła).

Pozostała lojalna Draco przez wszystkie lata w Hogwarcie, podążając jego śladami. Na trzecim roku, został zaatakowany przez tego dzikiego hipogryfa. Każdy, nawet Theo, który myślała, że jest tak samo lojalny Draco jak ona, mówili, że sam się o to prosił. Nie opuściła go nawet na sekundę kiedy leżał w Skrzydle Szpitalnym. Głęboko w środku wiedziała, że próbuje mu się zrewanżować. Kiedy ona miała siedem lat i zachorowała na smoczą wysypkę, on nie opuścił jej boku, nie zważając na własne zdrowie.

- Zostaw mnie, Pansy. – mówił Draco – Idź na zajęcia.

Ona tylko kręciła głową i mówiła:
- Nie zostawię cię.

Czuła, że zawsze wiedziała, że go kocha i chce spędzić z nim resztę swojego życia, ale prawda uderzyła ją na czwartym roku, podczas przygotowań do Balu Bożonarodzeniowego. Nikt nie zaprosił Pansy. Była pewna, że wszyscy myśleli, że pójdzie z Draco. Ona też była tego pewna. Ale kiedy tydzień przez balem nadal jej nie zapytał, nie była już taka pewna. Czy zaprosił kogoś innego? Jej serce niemal zatrzymało się na taką myśl. Pansy nigdy nie postrzegała siebie jako zazdrosną osobę, głównie dlatego, że nie miała o co być zazdrosna. Draco był jej. Nikt nie mógł być z nim bliżej niż osoba, którą zna od urodzenia. Teraz, kiedy nie byli już dziećmi, ale nastolatkami, odkryła w sobie niesamowite pokłady zazdrości.

- Kogo zabierasz na Bal? – zapytała go, ponieważ Pansy, pomimo tego, co myśleli inni, nie była tchórzem.

Wyglądał na zaskoczonego.

- Ciebie, oczywiście. Kogo innego miałbym zabrać?

Jej serce jęknęło, jeśli takie rzeczy były możliwe.

Tej nocy kiedy zmarł Diggory, zostali razem w Pokoju Wspólnym przez całą noc, przytulając się nawzajem. Bał się, wiedziała o tym. Nic nie mówiła, ale głaskała jego włosy i całowała jego czoło raz za razem, marząc by mogła pochwycić tę chwilę i przeżywać ją nieustannie do końca życia.

Ich szósty rok był rokiem, w którym wszystko poszło źle. Pansy bezradnie patrzyła jak Draco wycofał się w głąb samego siebie i marnuje się. Coś było bardzo nie tak, ale nie mogła przekonać go by się otworzył i powiedział jej o co chodzi.

- To nic takiego, Pansy.
- Nie okłamuj mnie. Wiem, że nienawidzisz kiedy…
- Więc nie pytaj! – warknął – Chociaż raz w życiu, Pansy, zostaw mnie samego.

Wtedy dała mu żądaną przestrzeń. Krzyknęła w szoku kiedy pierwszy raz na nią warknął, ale potem zmężniała i zrobiła co prosił. Została u jego boku by dać mu znać, że nadal jest przy nim, zawsze będzie przy nim, ale przestała zadawać pytania. Z niedużej odległości, obserwowała jak staje się coraz bardziej spięty. Jak tylko historia o naszyjniku rozeszła się po Hogwarcie, wiedziała, że to jego sprawka. Wiedziała również o zatrutym miodzie. Była przestraszona, ale nic nie powiedziała, ponieważ Draco ją o to prosił.

Do dnia, kiedy oddał jej bransoletkę przyjaźni.

Wpatrywała się w nią w szoku. Bransoletki była zaczarowane tak, żeby nigdy się nie rozerwać. Ktoś – Draco – przeciął ją używając magii. Różowe i srebrne pasma, same się rozplątywały w jej rękach. Poczuła ostry, dziwny ucisk bólu w sercu kiedy spojrzała na Draco.

- Nie mogę jej już nosić. – powiedział.

Nie…

- Nie mogę cię chronić i nie mogę cię prosić byś mnie chroniła.
- Nie musisz o nic prosić. – powiedziała zawzięcie – Ja zawsze…
- Pansy…

Zamilkła.

- Nie mogę już być twoim najlepszym przyjacielem. – powiedział cicho, rozbijając jej serce – jej cały świat – na milion kawałeczków.

Tej nocy, Dumbledore zginął, a ona dowiedziała się wszystkiego: co Draco robił, dlaczego to robił, dla kogo to robił, dlaczego nie pozwolił jej dotknąć swojego ramienia przez cały rok. Również wywnioskowała, że on, kolejny raz, na swój własny sposób, próbował ją chronić.

Cały czas, nosiła przy sobie tę bransoletkę. Przez lato, często wyciągała ją i wpatrywała się w nią, próbując dodać Draco sił dzięki temu. Wiedziała co robił. Nie obchodziło ją to. Ona tylko chciała by to przetrwał. Nie napisała do niego, nawet raz, bo wiedziała z kim jest. W pociągu do Hogwartu, w drodze na ich siódmy rok, pozwoliła sobie na nadzieję. Jej oczy przeczesywały peron, potem pociąg, potem, w desperacji, przedziały. Znalazła przedział, w którym zawsze siedział Draco, ale byli tam tylko Theo i Blaise.

- Cześć, Dziki Kocie.

Odwróciła się na pięcie i znalazła pusty przedział, w którym mogła wpatrywać się w okno w spokoju, myśląc o Draco. A potem drzwi przedziału się rozsunęły i on tu był.

Podniosła się i go pocałowała.

Tego roku, wszyscy cierpieli, byli przestraszeni, nieszczęśliwi, zasmuceni. Ale nie Pansy Parkinson. Pansy była w siódmym niebie, ponieważ Draco zdecydował się trzymać ją jeszcze bliżej niż wcześniej. Tego roku po raz pierwszy – i nie ostatni - się pocałowali. To było wszystko o czym Pansy marzyła, a nawet więcej. Szeptał jej słodkie słówka do ucha, trzymał ją w ramionach i mówił, że ją kocha.


Nigdy nie zapomni brzmienia tych słów, nawet jeśli teraz wiedziała, że były kłamstwem.

CZYTASZ = KOMENTUJESZ

środa, 14 sierpnia 2013

Cena zwycięstwa. Rozdział 25




Dzisiaj jedna ważna rzecz: to jest połowa. Jesteśmy równo w połowie opowiadania :) Nigdy nie sądziłam, że dobrnę do tego momentu. A jednak!

Dziękuję za wszystkie miłe komentarze. Dziękuję ludziom, którzy codziennie tu zaglądają. Dziękuję tym, którzy kiedykolwiek przeczytali chociaż słowo. :*

Wiecie, że małe szkockie dzieciaki, które próbują przeklinać po polsku są wkurzające? Nie wiecie? To już wiecie :) Pomimo tego, cieszę się, że zdecydowałam się na Szkocję. No i muszę się wam pochwalić, dostałam się na studia! :D Strasznie się cieszę.

Miłego czytania! :) Oryginał znajdziecie >tutaj<


Rozdział 25
Przeciwnie do wskazówek zegara
27 listopad 1998

Unikał jej.

Na początku nie była pewna. Nie mieli w cale tak wielu lekcji razem. Może po prostu nie miał na tyle pracy domowych by wyjaśnić pójście do biblioteki. Może się znudził. Ale w dniu, kiedy wszedł do sali eliksirów i usiał w ławce na samym przedzie klasy, w miejscu jak najdalej od niej, wiedziała. Nie podniósł na nią wzroku ani razu, nigdy nie pojawiał się w odległości dziesięciu metrów i nadal tego nie robił, nawet po ich rozmowie pełnej pytań – po której miała pierwszy koszmar, może tydzień temu. I po prostu nie mogła pojąć, co się stało.

Ona myślała… Wierzyła, że Malfoy się zmienił. Każdy się zmienił przez wojnę. Większość stała się w pewnym sensie gorsza – zmęczona, gorzka, smutna. Malfoy też taki był, ale nadal, porównując z tym, kim był wcześniej – arogancki, zarozumiały, zimny – teraz był… lepszy. Czasami się uśmiechał. Rozmawiał z nią jak z sobą. Przestał nazywać ją, i innych, szlamą.

Teraz po prostu przestał z nią rozmawiać.

Więc tego dnia, kiedy weszła do klasy eliksirów, zamarła w szoku. Ponieważ Malfoy tu był. Stał odwrócony od niej, ale nie było możliwości pomyłki – te blond włosy i zbyt szczupła sylwetka nie mogły należeć do nikogo innego. Stał, wpatrując się w profesora Blimerka. I stał przy jej ławce. Tej, przy której się nie pokazał od czasu ich prawie-kłótni. Do diabła, ona prawie nie widziała go od tego czasu, nie mowiąc już o jakiejkolwiek rozmowie z nim. A jednak tam stał. Jakby nic się nie stało. Jakby był tam podczas każdej leksi eliksirów przez ostatni tydzień.

Odwrócił głowę w jej stronę kiedy usłyszał jej kroki i coś przemknęło po jego twarzy kiedy ona bez słowa położyła swoją torbę obok jego. Strach? Nie, to nie to. To nie było nawet wahanie. Niepokój?

- Hej. – powiedział cicho, jego oczy patrzyły na nią oceniająco.

Nie odzywała się kiedy otwierała torbę, wyciągała dzisiejszy esej i udawała, że jest zaczytana w instrukcje do dzisiejszego eseju. Spojrzała na niego kątem oka. Wyglądał na dotkniętego.

- Granger. – powiedział – Wszystko w porządku?

Poczucie winy, zdała sobie sprawę. To właśnie to próbowała zdefiniować. Nie strach, ale poczucie winy. Draco Malfoy czujący się winnym. Kto by pomyślał.

Usiadła, patrząc prosto na tablicę, jej kark był sztywny. I nadal nie odpowiedziała.

- Dobra. – powiedział Malfoy – Chyba jednak nie. Słuchaj, Granger… musimy porozmawiać.
- Nie widzę takiej potrzeby.
- Nie bądź dziecinna. – rzucił – Doskonale wiesz, że jest taka potrzeba. – wyglądał jakby chciał jeszcze coś dodać, ale tylko odwrócił się i ruszył w stronę szafki ze składnikami by wybrać te potrzebne dzisiaj.

Hermiona westchnęła. Oczywiście, że wiedziała dlaczego chciał porozmawiać. Prawie już się dogadywali. Byli daleko od bycia przyjaciółmi, ale mogła na niego patrzeć bez czucia złości czy irytacji. Mgła się do niego uśmiechać. Mogła, czasami, śmiać się z jego komentarzy. I mogła z nim pracować. To była najlepsza część, naprawdę. Był idealnym partnerem do eliksirów. Wiedział co robi, ale nie – tak naprawdę nie mógł – pouczał jej. Razem pracowało im się dobrze, a Hermiona nie mogła sobie przypomnieć jak dawno mogła powiedzieć coś takiego.

Nie pracowali ze sobą od tygodnia. Blimerk nic nie powiedział kiedy nagle przestali być partnerami. Wyglądał jakby… jakby się tego spodziewał. I to było czymś, co denerwowało ją najbardziej. Ponieważ była idiotką. Ona wierzyła w Malfoya.

- Słuchaj, Granger… Przepraszam.

Odwróciła głowę i Malfoy odchylił się na kilka centymetrów, jego oczy rozszerzyły się delikatnie, niemal upuścił fiolki i składniki, które trzymał w rękach.

- O nie, nie. – syknęła z zaciśniętymi zębami – Już raz próbowałeś mnie tak urobić, Malfoy. To dosyć oczywiste, że w ogóle się nie zmieniłeś. Nie mam pojęcia dlaczego mnie tak unikałeś przez ostatnie tygodnie, ale zgaduję, że ma to coś wspólnego z faktem, że nie możemy siebie znieść.

Spojrzał na nią twardo.

- Nigdy nie mówiłem, że jestem miły. Nigdy nie mówiłem, że w ciągu jednego dnia, staniemy się najlepszymi przyjaciółmi. – spojrzał na jego ławkę – Nie wiem, co sobie myślałem. Ale… chyba wymyśliłem sobie, że ty jesteś jedyną osobą, która może dać mi drugą szansę.

To był ten nowy Malfoy, ten, z którym nie wiedziała jak sobie radzić. Ten, który potrafił, podobnie jak jego stara wersja, zirytować ją jak nikt inny, a chwilę później wciskać guziki jej serca z taką wprawą, jakby robił to od zawsze.

- Malfoy… - zaczęła, patrząc jak on wypełnia kociołek wodą i zapala pod nim ogień – Nie wydaje mi się…
- Przepraszam. – powiedział, nie odrywając wzroku od kociołka – Nie unikałem cię. Myślałem, że to ty chciałaś bym cie unikał. Tego dnia… Ty uciekłaś…
- Tak. – powiedziała – To prawda. Temu nie mogę zaprzeczyć.
- Właśnie. – powiedział – Ale myślałem, że powinienem trzymać się z dala.
- Więc dlaczego wróciłeś?
- Bo posyłałaś mi śmiertelne spojrzenia, które uświadomiły mi, że źle robię. – uśmiechnęła się słysząc to.
- Malfoy…
- Dlaczego zawsze mnie tak nazywasz? – zapytał, prostując się i odwracając by… rzucić jej to spojrzenie. Zamarła.
- Dlaczego… co?
- Malfoy. – sprecyzował – To znaczy, wiem, że to moje nazwisko. Ale to nie tak, że mogłem je sobie wybrać. Nienawidzę… nie konkretnie nazwiska. Tylko sposobu, w jaki wszyscy je wymawiają. Z kpiną.
- Draco. – powiedziała, celowo wkładając w to jedno słowo dużo kpiny.

Zrobił ten swój prawie-uśmiech, w którym jego oczy się śmieją, ale jego usta ledwie się ruszają.
- Prawie mi się to spodobało. – a potem naprawdę się uśmiechnął – Hermiona.
- Draco. – odpowiedziała.
- Hermiona. – powtórzył. Wyraz jego twarzy zmiękł – Hermiono, przepraszam.

Poczuła, że jej twarz ogrzewa się, jednak może było tak, ponieważ stała zbyt blisko ognia. Pochyliła się nad kociołkiem i wrzuciła pierwsze składniki.

- Wiem.
- Hermiona? – znów powiedział, tym razem jako pytanie.
- Tak? – zapytała ostrożnie, sięgając by zamieszać w kociołku.
- Mogę cię o coś zapytać?

Ton jego głosu nagle stał się niezręczny. Hermiona przestała mieszać i spojrzała do góry.

- Słucham.

Wyglądał na zdenerwowanego. Bawił się swoją różdżką, rolując ją w rękach, celowo unikając jej wzroku.

- Tego dnia… W Pokoju Życzeń, kiedy Crabbe… Ja… ja myślałem, że zginę. A ty… - nagle spojrzał na nią – Ocaliłaś nasze życia.

Jego twarz utraciła resztki koloru, ale jego oczy pozostały świdrujące. Wypełnione niepewnością, szukające odpowiedzi, ale ciemne i świdrujące.

- Dlaczego?

Pytanie zaskoczyło ją. Spodziewała się kolejnych przeprosin, może, albo wdzięczności.

- Ja… ja nie wiem. – powiedziała szczerze – My… nie mogliśmy… To nie tak, ze mogliśmy po prostu odwrócić się i zostawić was na pewną śmierć.
- Ja bym tak zrobił. – powiedział cicho, nadal nie spuszczając z niej wzroku.

To ona pierwsza opuściła wzrok i powróciła do eliksiru.

- Nie jestem taka jak ty, Draco. – potem, po chwili niezręcznej ciszy, dodała – To był pomysł Harry’ego, nie mój. Dlaczego mnie o to pytasz?
- Z tobą łatwiej mi się rozmawia.
- Dlaczego nie chciałeś zidentyfikować Harry’ego w twoim domu? – odparowała.
- Jak bardzo niespodziewanie to nie zabrzmi, Granger, ja właściwie nie przepadam za oglądaniem mojej ciotki podczas torturowania innych ludzi.

Wzięła głęboki oddech. To było już jakiś czas temu, ale nigdy nie wystarczająco dawno, i wspomnienie nadal paliło blizny na jej ręce.

Draco zdał sobie sprawę ze swojej pomyłki i powiedział cicho:
- Cholera. Przepraszam. Nie pomyślałem.
- Tak. – powiedziała bezmyślnie, nieświadomie mieszając eliksir.

Po kolejnej niezręcznej ciszy, wyciągnął rękę i dotknął palcami jej dłoń, zdecydowanie mieszając za nią eliksir.

- Odwrotnie do wskazówek zegara, nie zgodnie ze wskazówkami!

~-o-~

Hermiona była zaskoczona tym, jak łatwo można było wchodzić i opuszczać komfortową strefę Malfoya… Draco. Podejrzewała, że to z powodu ich niezbyt komfortowej przeszłości. Ich teraźniejsze osobowości były kompatybilne i czasami dochodziła do wniosku, że lubi jego towarzystwo, ale nawet najmniejsza wzmianka o ich przeszłości, burzyła ten most porozumienia pomiędzy nimi i spowodowała niezręczność. Przechodzili od przyjaznych żartów do ciężkich ciszy, w mniej niż minutę.

Spacer do biblioteki p lekcji eliksirów był jednym z tych momentów. Hermiona debatowała który z tematów byłby lepszy na rozmowę, kiedy Draco rzucił, znikąd:
- Jutro jest mech Quidditcha.
- Serio? – powiedziała, wdzięczna za okazję do powiedzenia czegoś, nawet jeśli było to na temat, który jej w ogóle nie interesował.

Była ledwie świadoma tego, że zbliżał się sezon Quidditcha. Ginny, która została Kapitanem i uwielbiała każdy aspekt gry, spędzała narzekając na bezmyślność niektórych ludzi na treningach („Nie wiem jak Harry to robił” to jej własne słowa), i pojawiając się w Wielkiej Sali później niż zwykle z powodu „treningu, wiesz jak to jest”. Hermiona nie mogła powiedzieć, że wiedziała, ale nie miała nic przeciwko częstej nieobecności Ginny. To właśnie to powodowało, ze jej przyjaciółka nabrała trochę kolorów na policzkach i jeśli również spowodowało wybuch śmiechu kilka dni temu, Hermiona stała się wielką fanką Quidditcha.

- Gra Ravenclaw. – kontynuował Draco, zerkając na nią – Ze Slytherinem.
- Ach. – powiedziała.
- Przyjdziesz oglądać?

Zwolniła krok, myśląc.

- Nie sądzę. Nie jestem zbyt wielką fanką Quidditcha i jeśli Gryffindor nie gra… Nie wiem.

Draco był cichy przez moment i zastanawiała się co powiedziała, że spowodowało to powrót niezręczności.

- Czy Slytherin ma dobrą drużynę w tym roku? – zapytała by przerwać ciszę.
- Myślę, że dosyć przyzwoitą. Ale Ravenclaw zdobył w tym roku bardzo dobrych zawodników, z tego, co słyszałem. To będzie wyzwanie.

Mogła słyszeć uśmiech w jego głosie.

- Ty naprawdę lubisz Quidditch, prawda? – zapytała kiedy dotarli do biblioteki.
- Tak. – powiedziała, popychając drzwi – Masz pracę domową do zrobienia?
- Jeszcze nie.
- Super. Możesz zrobić mi transmutację? – zapytał kiedy odkładał swoją torbę i odsuwał krzesło by usiąść.

Popatrzyła na niego z niedowierzaniem. Miał kamienny wyraz twarzy, ale po chwili lub dwóch, jego oczy zaświeciły się i wygięły w kącikach, jednak jego usta pozostały nieruszone.

Uderzyła go w ramię.

- Przestań się ze mną droczyć, idioto.
- Jestem dosyć poważny. – powiedział, nadal się nie uśmiechając – Nie wyglądam poważnie?
- Tak naprawę padasz wewnątrz ze śmiechu.
- Nie, naprawdę. – nalegał – Mam esej na dwie stopy z transmutacji na poniedziałek, a ponieważ mam mecz w tym tygodniu, nie będę miał czasu go napisać. A skoro ty nie idziesz na mecz… - jego głos załamał się, a on spojrzał na nią znacząco.
- Śnij dalej, Draco. – powiedziała – To ten o zaklinaniu? – kiwnął głową.
- Pierwsze zarejestrowane użycie, teoria, jak długo zaklęte obiekty mogą trwać, plus przykłady, podaj pięć przykładów gdzie zaklinanie poszło źle, wniski.
- Spędziłam godziny nad tym esejem. – powiedziała, kręcąc głową – Był straszny. Więc definitywnie odmawiam.

Wzruszył ramionami, nie wyglądając na zbyt zaskoczonego i odchylił się na krześle. Kosmyk jego włosów opadł mu na oczy więc odrzucił go na bok, zirytowany.

- Szkoda.
- Ale chyba mogłabym pożyczyć ci moje notatki. – powiedziała – Ale będziesz musiał sam zrobić konkretne pisanie. Zaklinanie jest ważne na owutemach więc… - zamilkła i spojrzała na niego – Hej.
- Hej?
- Nigdy się nie zastanawiałam… Co chciałbyś robić po zdaniu egzaminów?

Spojrzał na nią dziwnie.

- Co masz na myśli?
- Masz w planach jakąś karierę?
- Cóż, tak. – powiedział, nie uśmiechając się – Myślałem o tym, jaki to niesamowity pomysł, żeby zostać Ministrem Magii. Nie sądzisz? Nikt nie zawaha się na mnie zagłosować.
- Nie o to mi chodzi. – powiedziała – Mówiłam o…
- Czy to ważne? – przerwał jej – Słuchaj, Granger. Nigdy nie myślałem… W zeszłym roku, doszedłem do wniosku, że zawsze będę Śmierciożercą, wiesz? Myślałem, że to zdefiniuje moją przyszłość. Albo będę służył Czarnemu Panu do śmierci, albo spędę rsztę mojego życia w Azkabanie. Nigdy nie myślałem, że mógłbym… - przerwał, patrząc niezręcznie na swoje dłonie – Nie ma pracy dla Śmierciożercy. – dokończył szorstko.
- Draco. – powiedziała miękko, sięgając by przykryć jedną z jego dłoni swoją własną – Teraz jesteś wolny.
- To nie ma znaczenia. – powiedział, zabierając ręce.

Odrzucenie zabolało, nie wiedziała dlaczego.

- Draco…
- Jedynym powodem, dla którego wróciłem w tym roku, jest to, że prosiła mnie o to moja matka, Granger. – przerwał jej.
- Ale co robiłbyś jeśli miałbyś pracę?

Zastanawiała się czy je głos naprawdę brzmi na tak przerażony i doszła do wniosku, że chyba tak. Nie mogła wyobrazić sobie życia bez pracy. Czy to nie dlatego powróciła na swój siódmy rok nauki – by mieć przyzwoitą karierę, taką, na którą była gotowa, i na którą zasłużyła?

- To nie tak, że muszę pracować by żyć. – powiedział Draco od niechcenia – Moja rodzina ma wystarczająco dużo pieniędzy.
- Nawet bez tego, co odebrało wam Ministerstwo na odbudowę Hogwartu?

Spojrzał na nią i coś w jego ciemnych oczach sprawiło, że odwróciła wzrok i powiedziała:
- Zapomnij. Trzymaj. – podała mu swoje notatki o zaklinaniu i nie mogła powstrzymać się – Wiesz, że esej z eliksirów jest na jutro?

Wyglądał na wdzięcznego za zmianę tematu i z oczami utkwionymi z jej notatkach, powiedział:
- Oczywiście.
- Spisałeś go od kogoś?
- Nie.
- Czyli bardziej lubisz eliksiry niż transmutację?
- Co to jest, przesłuchanie w Ministerstwie? Czuję się jakbym wrócił na rozprawę.

Słowa, wypowiedziane tak od niechcenia, uderzyły w Hermionę jak nagana.

- Och. – powiedziała, jej głos nagle cichy – Przepraszam.
- Salazarze. – powiedział Draco, prostując się – Masz zamiar Zasze być taka płaczliwa w stosunku do mnie?
- Oczywiście, że nie. – rzuciła – Zaczniesz ten esej czy nie?
- Raczej nie. – powiedział, ale pochylił się i wyciągnął kałamarz z torby.

Na świeżym pergaminie zaczął organizować jej notatki w niechlujne ale odczytywalne grafy, wykończone strzałkami i słowami-kluczami. I był mniej-więcej cichy przez resztę godziny, czasami przerywając pracę by zapytać co dane zdanie ma znaczyć. To był ciche porozumienie, którego brakowało Hermionie. Lubiła mieć kogoś,  nawet jeśli – może właśnie jeśli – ten ktoś nic nie mówił. Było coś w osobie Draco. Wydawało się, że promieniuje uczuciem. Nie ciepłem, zaufaniem ani niczym, co Hermiona lubiła. To było coś… innego.

Ich przerwa skończyła się zbyt szybko. Ledwie słyszała dźwięk dzwonu, ale Draco odsunął swoje krzesło i wsunął zaczęty esej do torby. Dzwon oznaczał koniec ich wspólnego czasu. Poza eliksirami, ich jedyną wspólną lekcją, biblioteka była jedynym miejscem, gdzie się widywali. Zanim odszedł – on zawsze odchodził bez słowa – Draco niespodziewanie uśmiechnął się do niej i powiedział cicho:
- Powinnaś przyjść jutro. Mówię o meczu.

Odwrócił się by odejść i prawie już zniknął za półką z książkami, kiedy to do niej dotarło. Podniosła się ze swojego krzesła, nie kłopocząc się by posprzątać swoje rzeczy, i podążyła za nim, niemal biegnąc.

- Draco! – zawołała – Draco… poczekaj.

Był o krok od wyjścia z biblioteki kiedy zatrzymał się i odwrócił by na nią spojrzeć.

- Tak? – zapytał, wyglądając na zmieszanego.
- Czy jest powód… Czy ty… Jak… - przerwała, nie wiedząc jak to powiedzieć.
- Granger, mam teraz zajęcia.
- Ja też – rzuciła – Słuchaj… Należysz do drużyny Quidditcha w tym roku?

W tym momencie się uśmiechnął. Był to szczery uśmiech. Taki ukazujący jego zęby i sięgający jego oczu.

- Długo ci to zajęło. – powiedział – Jak myślisz, dlaczego spędzałem coraz mniej czasu w bibliotece? Treningi zajmują dużo czasu. I tak nawiasem, jestem kapitanem.
- Och. – powiedziała – Co? Jak?
- Rzuciłem klątwę na biednego piątoklasistę i oczywiście ukradłem jego odznakę. – powiedział beztrosko, wyciągając do niej rękę, dłonią do góry.

Wpatrywała się w błyszczącą, srebrną odznakę.

- Żartuję Hermiono. – powiedział z kpiną – Naprawdę w to uwierzyłaś? Merlinie. Dostałem ją tak jak każdy, z listem z Hogwartu.
- Och. – znów powiedziała, czując się głupio – No tak.
- Jeśli to wszystko – powiedział – to powinienem się zbierać. – i znów odwrócił się by wyjść.
- Jeszcze tylko jedna sprawa. – powiedziała – Będę tam jutro. I… będę ci kibicować.

Zamarł, ale nie odwrócił się do nie. Po kilku chwilach powiedział cichym głosem:
- W takim razie, dziękuję. – a potem – Czekaj, to znaczy, że nie zrobisz mojego eseju na transmutację?

Popchnęła go do przodu.


- Och, cicho bądź. Nie powinieneś iść na zajęcia?


CZYTASZ = KOMENTUJESZ


Calliste Bajkowe szablony