czwartek, 20 lutego 2014

Cena zwycięstwa. Rozdział 41




Ten wam się spodoba :)

Rozdział 41
Wierzę w ciebie
3 marca 1999

Chciał użyć Pokoju Życzeń jako sali treningowej. Draco nie dał się przekonać. W końcu wyciągnęła z niego, że nienawidził tego miejsca całym sercem po tym wszystkim, co się tam stało. Była to dla niej niespodzianka, ponieważ pomimo tego, że ona niemal tam zginęła, uwielbiała swoje wspomnienia tego miejsca – głownie GD na szóstym roku. Draco, w przeciwieństwie do niej, nienawidził tego miejsca. Przyznał się, że był zaskoczony i to nie pozytywnie, że pokój nie spłonął doszczętnie w pożarze. I stanowczo odmówił postawienia tam swojej stopy po raz kolejny. Ustąpiła, ponieważ wiedziała, że nie ma sensu tworzyć pozytywnych wspomnień w miejscu, którego nie mógł znieść.

Więc zasugerowała jezioro.

- Zbyt widoczne. – powiedział – Za dużo ludzi.

Za zimno, pomyślała, ale najwidoczniej on nie miał z tym problemu, bo kolejną rzeczą, którą powiedział było:
­- Las.
- Zakazany Las? – powtórzyła – Jesteś pewien?

Pamiętała jak na pierwszym roku bał się tego miejsca. To nie do końca była atmosfera odpowiednia do czarowania patronusa. Hermiona sądziła, że jest tam zbyt ponuro.

- Jestem pewien. – powiedział, rzucając jej zirytowane spojrzenie mówiące jej, że dokładnie wiedział, o czym teraz myślała – Jest cichy. Jeśli nie wejdziemy zbyt głęboko…
- Ale jest zakazany. – powiedziała zastanawiając się, jak ktoś mógłby woleć Zakazany Las od Pokoju Życzeń.
- Cóż. W takim razie zostaje nam boisko do Quidditcha. – powiedział odchylając się na krześle tak, że balansował jedynie na dwóch nogach – Nie mam więcej opcji.

Nie ukrywał zdziwienia kiedy zgodziła się na tą propozycję. Nie była do końca idealna. Chowali się w przestrzeni pod trybunami jeśli jakaś drużyna miała trening, a Draco łatwo rozpraszał się przez zawodników. Ale widziała wyraz jego twarzy kiedy mówił o grze. Jeśli mięli stworzyć najlepsze wspomnienia jego życia, dlaczego nie zacząć tutaj?

- Opowiedz mi o Quidditchu. – powiedziała pierwszego razu kiedy usiedli na trawie, na samym środku boiska – Dlaczego jest jaki wspaniały?

Wiedziała, że wybrała dobry temat w momencie, kiedy zaczął mówić.

- Nie sądzę, że to mnie tak naprawdę uszczęśliwia. – powiedział – Po prostu pozwala mi zapomnieć na kilka godzin o rzeczach, które mnie nie uszczęśliwiają. Nie chodzi tylko o latanie. Chodzi o Quidditch. To znaczy… kocham latać. Ale tu chodzi o rywalizację… - jego głos był niższy, pełen pasji – Łapanie Znicza. Przeciwnik obok ciebie i twoja drużyna zaraz za tobą…
- W tym roku grałeś dobrze. – powiedziała.

Spojrzał na nią zdziwiony.

- Oglądałaś?
- Każdy mecz. Widziałam cię. Kibicowałam ci.

Uśmiechnął się.

- W tym roku chciałem zdobyć Puchar… By być zapamiętanym za coś więcej niż… - przerwał.
- Myślę, że byłbyś w stanie to zrobić. – powiedziała – Spektakularnie pokonałeś Ravenclaw w pierwszym meczu. Ginny nie mogła w to uwierzyć.
- Ja również. – odpowiedział – Wiedziałem, że mam dobrą drużynę, ale nie byłem pewien, czy wystarczająco dobrą. Prawie nikt nie pojawiał się na treningach. Musiałem zwerbować Theo niemal siłą.
- Nie jestem pewna czy w to wierzę.

Kilka razy rozmawiała z Theo. Zamienili tylko kilka słów w drodze z jednych zajęć na drugie. Jej ogólne wrażenie było, że Theo jest podatny na wpływ i przyjazny. Łatwo się z nim rozmawiało w normalny, niewymuszony sposób. Był taką osobą, z którą mogłaby się zaprzyjaźnić w innym życiu. To mogła być tylko dobrze wypracowana maska Ślizgona, ale trudno było jej w to uwierzyć.

- A jednak to prawda. On i Pansy prawie nigdy nie grali… Ale robili to dobrze. Dobrze się spisali.
- Bardzo dobrze. – zgodziła się – Wygrana cię uszczęśliwiła, prawda?

Uśmiechnął się delikatnie. Pomyślała, że nigdy nie widziała go tak przystępnego. Jego oczy zdawały się stracić surowość, a jego twarz była zrelaksowana.

- Tak. – powiedział – Ale moim zdaniem nie mówisz o szczęściu.
- Każdy ma swoją własną definicję szczęścia. – powiedziała patrząc na niego, marząc, by mógł być taki częściej.

Od tamtego czasu, spotykali się na boisku co najmniej dwa razy w tygodniu. Nie widziała więcej tego delikatnego spojrzenia, ale spędzała dużo czasu próbując je przywołać. Nie próbowali rzucić zaklęcia aż do ich piątego spotkania. Czuła, że on jest bardziej delikatny niż każdy inny członek GD. Chodziło bardziej o to, by myślał o czymś szczęśliwym, niż o ćwiczenie skupienia czy ruchów różdżką. Siedzieli na trawie i rozmawiali, rozmawiali, rozmawiali… Sugerowała rzeczy, które on od razu odrzucał. Raz próbowała przywołać jakieś jego wspomnienie z dzieciństwa, ale on nie kłamał wcześniej. Na jego twarzy pojawił się taki grymas, że wiedziała, iż nie będą mogli użyć nic z przeszłości. Dementorzy naprawdę je zrujnowali. Więc zamiast tego, pracowała nad rozluźnieniem go. Bo był bardzo spięty.

Dzisiaj umówili się zaraz po jego treningu Quidditcha. Kiedy przyszedł, wyglądał na usatysfakcjonowanego, zrelaksowanego i zadowolonego. Jego oczy były czujne ale nie również zrelaksowane. Zobaczyła szansę więc, po raz pierwszy, niemal natychmiast kazała mu wyciągnąć różdżkę. Od razu zdała sobie sprawę, że to nie podziała. Jak tylko jego palce dotknęły drewna, całe jego ciało zesztywniało. Za bardzo próbował się skupić. Był zbyt pewien, że polegnie. Zanim nawet zaczął wypowiadać formułkę, położyła rękę na jego ramieniu.

- Nie tak. – powiedziała – Zrelaksuj się, Draco. Nigdy nie uda ci się w ten sposób.

Coś w jego oczach się zaostrzyło i rozpoznała znak ostrzegawczy. Czasami, kiedy się denerwował, pękał. Dobrze wiedziała, że nie powinna tego przedłużać. Ale przyszedł tutaj w idealnym stanie. Stanie, w który próbowała go wprowadzić odkąd zaczęli spotkania.

- Kilka sekund temu wszystko było idealnie. – powiedziała – Nie staraj się za bardzo. Nie myśl o tym. To twoja różdżka, Draco… to ty jej używasz. Trzymaj ją tak jak normalnie.

Jego ramię obniżyło się delikatnie i zgięło w łokciu. Czuła jak jego mięśnie się rozluźniają.

- O to chodzi. – powiedziała – Masz gotowe wspomnienie?
- Tak. – powiedział cicho.
- Więc spróbuj.

W momencie znów zesztywniał, jego całe ciało się napięło.

- Expecto Patronum!

Nic się nie stało.

- Wiesz, że możesz to zrobić. – powiedziała cicho – Spróbuj jeszcze raz.
- Expecto Patronum! – powtórzył z takim samym skutkiem.
- Spróbuj myśleć o czymś innym. – podpowiedziała mu – O czymś szczęśliwszym. O czymś, dzięki czemu się uśmiechasz. Dzięki czemu czujesz ciepło. O czymś szczęśliwym. – powiedziała znów delikatnie.

Czuła jak jego ciało się odpręża, jego oddech pogłębia. Wyglądało na to, że jej dotyk go uspokaja.

- Teraz. – powiedziała.

Uniósł swoją różdżkę.

- Expecto Patronum!

Ogromne, srebrne zwierze wyskoczyło z końca jego różdżki i ruszyło przed siebie. Zaczęło podskakiwać w powietrzu. Kiedy się odwróciło, udało im się dojrzeć ostre szpony i ogon, po czym zniknęło.

Draco wpatrywał się w miejsce, w którym jeszcze przed chwilą znajdowała się srebrna bestia. Uśmiechał się szeroko i poczuła, że podobny uśmiech wkrada się na jej twarz.

- Udało ci się. – powiedziała – Wiedziałam, że ci się uda.
- Ja… ja nie myślałem…
- To był smok. – powiedziała z podziwem Hermiona – Jest piękny. – z wahaniem, jakby było to niesamowicie osobiste pytanie, powiedziała – Jakie wybrałeś wspomnienie?
- Żadne. – odpowiedział – W ogóle nie myślałem rzucając zaklęcie. Nie spodziewałem się, że zadziała.
- Tak więc musiałeś być po prostu szczęśliwy. Wtedy.

Wyglądał jakby zastanawiał się nad jej słowami.

- Jestem szczęśliwy. – powiedział cicho – Tak jak mówiłaś.
- Nowe wspomnienia. – zgodziła się Hermiona. Okręciła go by stał twarzą do niej i wzięła obie jego dłonie w swoje. Jego twarz wyrażała niesamowite szczęście – Udało ci się, Draco.

To stało się naturalnie. Jego oczy spotkały jej, błyszczące i śmiejące się. Już wtedy byli bardzo blisko siebie, niemal dotykając się twarzami. Przyciągnął ją jeszcze bliżej i zanim zdała sobie sprawę z tego, co on robi, pochylił głowę i delikatnie dotknął swoimi ustami jej, podchwycając je w pocałunek… Zesztywniała z zaskoczenia i prawie go odepchnęła, ale wyglądało na to, że to wyczuł i sam odsunął się, nie dalej niż na centymetr. Wydawało jej się, że słyszała ciche westchnięcie. Jedna z jego dłoni uniosła się by pogłaskać jej policzek, po czym on znów zbliżył swoje usta do jej.

Zamknęła oczy i oddała się pocałunkowi. Czas zatrzymał się wokół nich, a świat skupił się na tym, co właśnie czuła.

Był w tym dobry. W równoczesnym dawaniu i braniu. Jak tylko zdał sobie sprawę, że ona się nie wycofuje, pogłębił pocałunek, przyciągając ją jeszcze bliżej, dopóki nie byli przyciśnięci do siebie, przechodząc do bardziej odważnych pocałunków. Jego ręce pozostały na jej talii, ale jakim cudem jej powędrowały po jego plecach, wokół szyi i zagłębiły się w jego włosach, przyciągając go bliżej…

Potem Draco się wycofał. Jego oddech był urywany. Wpatrywał się w nią. Jego oczy były ciemne i niemożliwe do rozczytania. Poszukiwał czegoś w jej twarzy.

- Cóż. – powiedział.

Poczuła, że się uśmiecha. Nie mogła powstrzymać uśmiechu od objęcia całej jej twarzy. Szczęście. Myślała, że wie co to jest, że to ona uczyła Draco co to oznacza. Może to on uczył .

Tym razem to ona przysunęła się by go pocałować.

Ale to on odsunął się, kręcąc głową.

- Przepraszam. – powiedział.

Poczuła jakby ktoś dał jej w twarz. Poczuła jak uśmiech znika z jej twarzy.

- Nie możemy. – powiedział. Jego głos był pusty, nie znoszący sprzeciwu – I dobrze o tym wiesz.
- Więc dlaczego to zrobiłeś? – zapytała, czując jak coś na kształt gniewu formuje się w niej – Dlaczego zrobiłeś coś, za co nie chcesz brać odpowiedzialności?
- Och… Biorę za to odpowiedzialność. – powiedział, a ciepło w jego oczach potwierdziło te słowa – Ale nie możemy.

Coś w niej pękło. Może jej duma. Wiedziała, że on ma rację. Była głupia myśląc, nawet przez sekundę, że to byłoby możliwe, bazując jedynie na pocałunku. Musiał dostrzec zrozumienie w jej oczach, ponieważ wyciągnął jeden palec i przejechał nim po linii jej szczęki.

Zadrżała.

- Przykro mi, wiesz o tym. – Zrobił bym to znowu jeśli istniałaby jakakolwiek szansa, że moglibyśmy to rozwinąć. Ale mam także dobre wieści.
- Naprawdę?

Uśmiechnął się do niej szeroko.

- Teraz już zawsze będę miał wspomnienie, które mogę przywołać rzucając Patronusa.


Zajęło jej kilka sekund zrozumienie, co ma na myśli. 

***

AAAAA!!!
I jak? Podoba się? :D Mam nadzieję, że tak. Niemal wariowałam tłumacząc to. Przepraszam za jakiekolwiek błędy. 
Jak mijają wam ferie?

xoxo
Lexie

czwartek, 13 lutego 2014

Cena zwycięstwa. Rozdział 40



Rozdział 40
Walentynki

Neville wiedział, że nie powinien odwiedzać swoich rodziców w Walentynki, ale nie mógł się oprzeć. Następnego dnia wyjeżdżał, żeby spędzić tydzień na specjalnym obozie treningowym i chciał im o tym powiedzieć. Pocieszał się tym, że przyniesie mamie różę, razem z tradycyjnymi czekoladkami oraz tym, że Elisia i Aminta – pielęgniarki opiekujące się jego rodzicami – nie były dużo starsze od niego. Więc kupił bukiet róż w kwiaciarni w mugolskiej części Londynu – jego mama miała alergię na te magiczne, z ulepszonym zapachem, a żadne z nich nie mogło znieść tego czystego zapachu ze sklepiku w szpitalu.

Kiedy zapukał do drzwi, nie otworzyła ani Elisia, ani Aminta, jednak obie były w pomieszczeniu kiedy wszedł. Zamiast tego, dziewczyna – raczej kobieta – z długimi, bladymi włosami i małymi, ciemnymi oczami, wpuściła go niemal automatycznie. Kiedy spotkała jego spojrzenie, zamarła, rozpoznając go.

- Hannah?

Poprzedniego roku, kiedy Neville znalazł swoją stara monetę Gwardii Dumbledore’a i zasugerował odnowienie grupy, Annah Abbot była jedną z pierwszych, którzy chętnie do niego przystąpili. Była Krukonką, lojalną i zdecydowaną. Neville wiedział, że może na nią liczyć. Przez te kilka miesięcy bardzo się zmieniła. Jej włosy urosły, a twarz się wydłużyła. Ale kiedy się do niego uśmiechnęła, rozpoznał Krukonkę, która kiedyś, podczas trzeciego roku, uwolniła go od zaklęcia petryfikującego. Dziewczynę, której pomagał na zielarstwie na piątym roku. Dziewczynę, która rok temu smarowała dyptamem jego rany zadane przed Carrow’ów. Dziewczynę, której uśmiech był wart każdej z klątw, którymi oberwał.

- Cześć, Neville. – powiedziała, jakby nieśmiało.
- Co ty tutaj robisz?
- Nie mogłam poradzić sobie z… powrotem. – powiedziała – Do Hogwartu. To znaczy, próbowałam. Wróciłam we wrześniu, ale to było zbyt wiele. Po trzech tygodniach złożyłam podanie o staż tutaj i zostałam przyjęta.

Uśmiechnął się.

- Mówiłem ci, że byłabyś genialnym Magomedykiem. Ale mnie nie słuchałaś.
- Próbowałam wyleczyć te rany na twoim karku! – zaprotestowała – A ty wciąż mówiłeś i się wierciłeś. To dlatego powiedziałam ci, że masz się zamknąć.
- Tak więc, poznałaś moich rodziców. – powiedział, patrząc na nich.
- Są uroczy. – odpowiedziała. Wyglądała jakby czuła się niezręcznie – Tak mi przykro, Neville.
- Proszę, nie mów tak. To nie jest twoja wina.
- traz uczysz się, by zostać Aurorem, tak?

Kiwnął głową.

- Nigdy nie myślałam o tobie jako o Aurorze. – przyznała – Ale będziesz w tym dobry. Bo jesteś bardzo odważny.
- Hannah…
- Nie miałam pojęcia. O twoich rodzicach. A podczas Bitwy, zabicie węża Sam Wiesz Kogo… to było bardzo odważne. W zeszłym roku, GD…
- Zrobiliśmy to razem. – przerwał.

Uśmiechnęła się delikatnie.

- Cieszę się z tego. Cieszę się, że poprosiłeś mnie bym dołączyła.

Neville też się cieszył.

~-o-~

Zatrzymał się pomiędzy półkami, wystawił głowę i spojrzał na nią.

- Wierzysz w miłość?

Zadziwiona wpatrywała się w niego.

- Czy wierzę w co?
- Są Walentynki. – powiedział Draco – Jedyny dzień, w którym możesz robić z siebie durnia i być nadmiernie romantyczną, a ty siedzisz tutaj, w bibliotece, jak każdego innego dnia. Mogłaś przynajmniej iść do Hogsmeade z Gregiem Skippinsem – dodał – Wyglądał na załamanego kiedy mu odmówiłaś. Musi być nieźle zabujany w tobie.

Zaczerwieniła się.

- On ma czternaście lat! To jeszcze dzieciak! I nie mam pojęcia, jakim cudem on jest w Ravenclaw…

Uśmiechnął się.

- To było niemiłe.
- Ale prawdziwe.
- No raczej tak.

Postawił krok do przodu i pochylił się nad stołem. Ona siedziała na stole ze skrzyżowanymi nogami – Madame Pince by miała swoje obiekcje co to tego – pod takim kątem, że patrzyła wprost na niego, ale katem oka widziała również okno, a za nim jezioro.

- Wracając do tematu. – zaczął – Dlaczego nie poszłaś do Hogsmeade? Nie musiałaś iść ze Skippinsem. Mogłaś iść z kimkolwiek. Na przykład z Weasley.
- Ginny ma randkę.

Uniósł brwi.

- Co się stało z Potterem?

Spojrzała na niego ostro, na co on zdecydował nie drążyć tego tematu.

- W takim razie Lovegood. Nawet mi nie mów, że ona też jest na randce. A nawet jeśli by była – dodał szybko – mogłaś pójść sama. Uwielbiasz Hogsmeade.
- Nie kiedy jest zalane przesz pary robiące do siebie słodkie oczka.
- Więc postanowiłaś zostać tutaj, sama.

Odwróciła się delikatnie tak, by mogła patrzeć prosto na niego, plecami do okna.

- Niezbyt sama.
- Więc nie jestem do końca pożądanym towarzystwem.

Wpatrywała się w niego, zastanawiając się, jak bardzo jest ślepy.

- Niezbyt niepożądanym. – szepnęła.

Tym razem (wreszcie!), zrozumiał. Jego oczy przeniosły się na jej i przez chwilę wyglądał jak jeleń w świetle reflektorów w środku ciemnego lasu.

- Co…
- Wiesz, byłam w Hogsmeade. – przerwała – Tylko po to, by kupić to. – podniosła pudełko – Podzielę się, jeśli przestaniesz wspominać o Skippinsie.

Jego oczy przeniosły się z pudełka czekoladek na jej twarz i z powrotem.

- Umowa stoi. – powiedział wreszcie.

~-o-~

Peter Daniels usiadł naprzeciwko niej. Jego butelka Kremowego Piwa stała nietknięta na stoliku, podczas gdy on wpatrywał się niemal chciwie w oczy Ginny. Nigdy nie czuła się tak chciana. Dean był czuły, Harry był kochany, ale nie tak zdesperowany. Dziwie czuła się dzisiejszego poranka. Jakby ze średnim zainteresowaniem obserwowała jakąś inną dziewczynę na niezręcznej randce. Była szczerze zdziwiona kiedy chłopak zdobył się na odwagę i trzymał ją za rękę. Kiedy weszli do Świńskiego Łba na drinka, była znudzona. To nie była wina Petera. Nie była taki zły, naprawdę. Ale właśnie zaczynała zdawać sobie sprawę, że to, co wydawało się dobrym pomysłem tydzień temu, prawdopodobnie było kiepskim pomysłem. Walczyła by zmienić swój tok myślenia. Ale jedyne, co była w stanie zrobić, to jeszcze bardziej się w nich zatopić.

Nigdy nie czuła się tak samotna. Co takiego powiedziała jej Hermiona tego dnia, kiedy przyłapała ją na wymiotowaniu w łazience? Pomiędzy Wszystko będzie dobrze, powiedziała… Lepiej jest kochać kogoś i go stracić niż nigdy nie zaznać miłości. Coś w tym stylu. Ginny pozwoliła sobie uwierzyć swojej przyjaciółce. Pozwoliła by jej szlochy zostały uspokojone przez głos i słowa Hermiony. Ale teraz… Pokochany i stracony. Pokochany i stracony. Te słowa nadal dźwięczały jej w uszach. To jest lepsze? Lepiej jest tak cierpieć, być tą silną? Czy łatwiej byłoby gdyby nigdy nie przyciągnęła uwagi Harry’ego? I to ciągłe pytanie: dlaczego pozwoliła mu odejść? Gdzieś głęboko wiedziała, że była to dobra decyzja. Ta malutka część jej walczy z pozostałą częścią serca, walczy by przeżyć. Walczy po przegranej stronie i jest tego świadoma. Zbyt bardzo tego żałuje.

I właśnie dlatego Peter Daniels. Zmiana powietrza by przegonić moje myśli, powiedziała sobie. Peter Daniels uganiał się za nią od trzeciego roku. Oczywiście, wiedziała o tym. Widziała to w jego oczach, kiedy widział ją z innymi chłopakami – Michaelem (jej najgorsza decyzja w życiu), Deanem (słodki, zbyt słodki Dean), Harry. Nie wykorzystywała tego. Nie była zainteresowana chłopakami młodszymi niż ona. Oni zbyt szybko wypluwali z siebie słowo na ‘K’. Ale Peter wyrósł na dosyć szczupłego i przystojnego młodego mężczyznę. Był wyższy od niej. Więc wreszcie zebrał się na odwagę by zaprosić ją na randkę. Zgodziła się.

To nie jest tak naprawdę randka, wmawiała sobie. Powiedział jedynie, Jeśli nie masz żadnych planów, może moglibyśmy wybrać się razem do Hogsmeade. Po prostu… spędzić razem trochę czasu. Ale ona widzi prawdę w jego oczach. To są dobre oczy, orzechowe z domieszką zieleni, ale nie wystarczającą by przypominać jej o Harrym za każdym razem, kiedy w nie patrzyła. Nigdy nie opuszczają jej oczu. Aż zaczęła się zastanawiać, co jest tak fascynującego w ich brązie.

- Cieszę się, że się zgodziłaś. – powiedział Peter, nareszcie decydując się by napić się swojego Kremowego Piwa – Ginny, ja…

Podniosła się gwałtownie.

- Muszę iść.

Wyglądał na zdezorientowanego. Zranionego.

- Co?
- To nie twoja wina. – powiedziała zgodnie z prawdą – Ja… ja nie mogę tego zrobić.

I wyszła.

~-o-~

Spędzili Walentynki w jej domu. Zaprosiła go, lub może zmusiła do przyjścia. Trudno było go przekonać do wyjścia gdziekolwiek. Czasami go nie rozpoznawała. W przeciągu kilku miesięcy, Lee przeszedł ze złego stanu w jeszcze gorszy. Kiedy obudziła się ze śpiączki, niemal się go bała, tej zmiany, która w nim zaszła przez te kilka miesięcy, podczas których była w śpiączce. Ale jeszcze bardziej przerażające było obserwowanie powolnej transformacji. Jej przyjaciel – i nie tylko – powoli poddaje się swojej pracy.

- Lee – powiedziała pewnego dnia – Może powinieneś wziąć kilka dni wolnego?
Jeśli wzrok mógłby zabijać, Katie byłaby martwa w tym momencie, ponieważ spojrzenie, jakie rzucił jej Lee miało sobie niezliczone ilości jadu.

Dziś byłą niedziela. Była pewna, że gdyby nie to, nie zdołałaby go złapać. Ale to niedziela i nie mógł pójść do pracy, więc zgodził się przyjść. Zapomniał co to za dzień. Albo może wiedział i nie chciał tego uczcić. Przecież ni byli już razem… już nie. Jeśli kiedykolwiek tak naprawdę byli.

Bolało ją wspominanie tych czasów. Przez jakiś czas myślała, że byli szczęśliwi. Lee nie był takim typem, który wykorzystywał dziewczyny i jej też nie wykorzystał. Robił miłe rzeczy, jak zwykle. Poświęcał jej uwagę i był uroczy przez kilka miesięcy. Nie to nie tego wtedy chciała, więc on podporządkował się jej oczekiwaniom z łatwością. Wiedziała, że ją kocha. Wiedziała, że oddałby za nią życie. Wiedziała, że zamartwiał się kiedy była w śpiączce. Ale to nie była taka sama miłość jak z jej strony. Nie pamiętała dokładnie dnia, w którym zdała sobie z tego sprawę, ale pamiętała ból.

Powinna mu podziękować za to, że nie kontynuował tej imitacji związku, naprawdę.

Ale nie czuła wdzięczności.

~-o-~

Walentynki to jakiś żart.

Tak właśnie myślała Narcyza kiedy Lucjusz dawał jej pierścionek, naszyjnik, diamenty, perfumy lub cokolwiek innego, równie drogiego. Kiedy poślubiła Lucjusza, uwielbiała biżuterię. Nadal myślała, że jest piękna, ale teraz, noszenie długiego naszyjnika z chińskich pereł, które otrzymała w prezencie ślubnym lub dużych platynowych kolczyków z rubinami, które miały tylko trzy lata, lub grubej, srebrnej bransolety wyglądającej jak wąż, którą pokochała od pierwszego wejrzenia, wydawało jej się bardziej bezguściem niż elegancją. Teraz, jedyną biżuterią jaką nosiła była para pierścionków, których nigdy nie ściągała: rodowy pierścień Blacków zrobiony z platyny i jej złota obrączka ślubna. Nawet Andromeda nadal miała swój pierścień Blacków, Narcyza widziała go na jej ręce. Co więcej, Bellatrix mówiła, kpiącym głosem – te pierścienie ją rozwścieczały, bo Andromeda i Syriusz byli wydziedziczeni – że Syriusz nadal miał swój kiedy umierał. Gdyby powiedział to ktoś inny niż Bella, Narcyza by mu nie uwierzyła. Syriusz porzucił rodzinę. Ale Bellatrix nie kłamałaby na ten temat.

Lucjusz uwielbiał widzieć ją błyszczącą. Ze złotem na szyi, diamentami zwisającymi z uszu, rubinami na dłoniach. Lub może po prostu lubił trwonić ich fortunę na swoją żonę. Kiedy wychodziła za mąż, wiedziała, że ją kocha i nie będzie przejmował się pieniędzmi wydawanymi na prezenty dla niej. Przez najbliższy czas nie będzie miał tej przyjemności. Jeśli kiedykolwiek będzie ją miał. Przeogromna grzywna jaką musieli zapłacić uszczupliła ich fortunę i musieli ograniczać swoje wydatki. Przejawiało się to w tańszym winie, które pili, mniejszych zakupach, ale także w zgarbionych ramionach Lucjusza. Myślał, że ona wini go za ich los, ale to nie była prawda. To była ich wina, nie tylko jego.

Nadal mieli wystarczająco by przeżyć. Gdyby nie Draco, prawdopodobnie nadal wydawaliby tyle samo co wcześniej, ale wiedzieli, że wtedy nie zostałoby nic dla ich syna. To była najgorsza część tej sytuacji, naprawdę. Mieli nadzieję, że zaoszczędzą wystarczająco dla Draco, tak samo jak ich rodzice zaoszczędzili dla nich. Lucjusz odziedziczył całą fortunę Malfoy’ów. Narcyza wniosła mniejszą część dziedzictwa Blacków. Oboje myśleli, że ich syn będzie niesamowicie bogatym człowiekiem, ale jak się okazało, możliwe, że zostanie jedynie z kilkoma tysiącami galeonów.  Narcyza nie wiedziała czy pogodzi się z opuszczeniem tego świata wiedząc, że nie zapewniła swojemu jedynemu dziecku warunków, jakie jej zapewniono. I właśnie dlatego chciała przejąć fortuny obojga Lestrange’ów, Rabastana i Rudolfusa.

Bella, jej siostra, poślubiła Rudolfusa i to była ich najbliższa rodzina. Rabastan i Rudolfus ukrywali się. Narcyza była pewna, że wkrótce zostaną zabici lub uwięzieni. Nawet jeśli by ich nie złapano, już nigdy nie wejdą do banku. Ich pieniądze prawnie należały się Narcyzie. Tak przynajmniej sądziła. Ale prawo Śmierciożerców nie było takie samo jak reszty ludzi. Ministerstwo może zadecydować, że przejmie pieniądze, ponieważ Rabastan, Rudolfus, Bella i Lucjusz byli Śmierciożercami. Jeśli ona dostanie te pieniądze, Ministerstwo nie będzie z tego powodu zadowolone. Narcyza uszczupliła trochę ich oszczędności by znaleźć kogoś, kto będzie dla niej walczył w sądzie i miała nadzieję na wygraną. Jeśli ich szacunki były poprawne, pieniądze – astronomiczne sumy pieniędzy – wystarczą by zaspokoić ich strach o przyszłość Draco.

Lucjusz wiedział o jej działaniach i nie aprobował ich – Narcyzo, przyciąganie uwagi do nas jest teraz zbyteczne – ale nie zwolnił mężczyzny, którego zatrudniła ani nie kłócił się z nią o to, bo wiedział, że ona ma rację. Ponieważ to, co się dla nich liczyło najbardziej, to ich syn.

Nie tęskniła za pieniędzmi. Wiedziała, że jeśli je otrzyma, zaoszczędzi każdego knuta dla Draco, bo zdała sobie sprawę, że ich nie potrzebuje. Więc jeśli czuje się dziwnie w Walentynki kiedy Lucjusz budzi ją pocałunkiem, z pustymi rękami, nie czuje się ani trochę smutna czy zła. Jakimś sposobem, wydaje jej się to… dobre.

~-o-~

Dla Molly, Walentynki przez lata były niesamowicie szczęśliwym dniem, odkąd tylko zaczęła spotykać się z Arturem. Wydawało jej się, że te były najtrudniejszymi w całym jej życiu. Molly walczyła w wojnach i wiedziała jak radzić sobie z trudnościami, ale jej słabym punktem zawsze były – i zawsze o tym wiedziała – jej dzieci. Właśnie teraz, nie mogła przestać myśleć i zamartwiać się o swoje dzieci.

Bill miał piękną żonę, która go kocha i to on był jej najmniejszym zmartwieniem. On zawsze był przykładnym starszym bratem. Charlie był sam, ale był silny wiedział jak o siebie zadbać. Źle zaczyna się dziać przy Percym. Percy, myślała, był odpowiedzialny za co najmniej połowę jej zmarszczek na czole. Percy, który ich zostawił chwilę po tym, jak dorósł. Percy, który ignorował swojego ojca w pracy. Percy, który zawsze nienawidził bycia biednym… Percy teraz też już był żonaty, Alego jego żona nadal była jeszcze dzieckiem i do tego, ledwie się znali. Molly się zamartwiała.

Potem był George. Tak trudno jest nie powiedzieć Fred i George, że nadal przyłapywała się na robieniu tego błędu. Zawsze wtedy oczy George’a zakrywała mgła, a w pomieszczeniu zapadała martwa cisza. Molly tak bardzo tęskniła za Fredem, że nie wiedziała, że to możliwe, ale najbardziej tęskniła za Georgem. Ponieważ George nadal żył, a ona czuła jakby musiała trzymać go blisko siebie, ale nie może. On ucieka z jej uścisku, daleko od niej. I Molly się zamartwiała.

No i potem jest jeszcze Ron, który jest już dużym chłopcem i pracuje dla Ministerstwa. Jest z niego dumna i szczęśliwa, że znów ma go przy sobie po roku ukrywania się. Ale w tym samym czasie, tęskni za tym małym chłopcem, którego dojrzewanie obserwowała. Nigdy nie chciała by był aurorem, bo życie jest wystarczająco niebezpieczne i wiedziała, że Ron nie jest stworzony do takiej pracy. Będzie w niej dobry, to oczywiste, ale nie będzie jej uwielbiał tak jak powinno uwielbiać się swoją pracę. Nie mogła pozbyć się uczucia, że jej najmłodszy syn jest nieszczęśliwy. I Molly się zamartwiała.

Harry zawsze miał specjalne miejsce w jej sercu, bo chłopak był sierotą i potrzebował i zasługiwał na miłość. Ale dlaczego on i Ginny już ze sobą nie rozmawiali? Kochali się, byli dla siebie stworzeni. Molly widziała swoją dziewczynkę w Święta i Ginny też była nieszczęśliwa. Nałożyła dobrą maskę, ale matka wie takie rzeczy i Molly wiedziała, że jej córka nie jest już szczęśliwa. Nawet pomimo tego, że była kapitanem drużyny Quidditcha w szkole i jej oceny były tak dobre jak zawsze. I Molly się zamartwiała.

Była jednak osoba, o którą nigdy się nie martwiła, bo z nim było na odwrót. To on martwił się o nią. Kiedy Artur wręczył jej kwiaty i pocałował jej dłonie w Walentynki wiedziała, że ich zamartwianie się jest tego warte. Zbyt bardzo kochała swoją rodzinę by tego żałować.

~-o-~

Petunia nigdy nie lubiła Walentynek. Vernon  o tym wiedział i pomimo tego, nalegał na wręczanie jej kwiatów każdego czternastego lutego, ale zwykle na tym się kończyło. Jednak dzisiaj – może dlatego, że rok temu przegapili ten dzień kiedy się ukrywali – zabrał ją do wystawnej restauracji. Założyła miękką, zieloną sukienkę, która według Vernona wyglądała na niej uroczo, i perfumy, które dał jej rano.

Kiedy wrócili do domu, przypomniała sobie, że nigdy wcześniej nie miała na sobie tej sukienki. Lily wyglądała zniewalająco w zielonym. Nie uroczo, jak Petunia dzisiaj, ale przyciągająco, nieziemsko. Pamiętała również, dlaczego nie lubiła Walentynek. Kiedy były dziećmi, Lily je uwielbiała. Kiedy Lily miała dziewięć lat, co teraz zdawało się wiekami zanim dostała list z Hogwartu, jej klasa miała zrobić kartki walentynkowe.  Ona zrobiła uroczą, z bukietem petunii na wierzchu, dokładnie skopiowanym z książki dla ogrodników, i pokrytą brokatem. Napisała na niej, najstaranniej jak umiała, Bądź moją Walentynką. Dała ją swojej siostrze tego wieczoru i bardzo się martwiła, bo trzynastu z szesnastu chłopców z klasy dało jej kartki, a ona nie miała nic w zamian. Petunia powiedziała „Nie martw się. Pomogę ci.” . I dwie siostry spędziły noc produkując kartki. Żadna z nich nie była tak oryginalna jak ta Lily.

Vernon brał właśnie prysznic. Słyszała wodę. Otworzyła swoją szafkę nocną i wyciągnęła z niej pudełko na biżuterię. Tam, na samym dnie, leżała brokatowa, żółto – biała kartka, trochę pognieciona przez częste oglądanie.

Bądź moją Walentynką, Petunio.

~-o-~

Angelina kochała Freda. Może nie był to taki rodzaj miłości, jaki prowadzi do małżeństwa. Wtedy tego nie wiedziała i teraz już nigdy nie będzie wiedziała. Ale to zawsze było dla nich wystarczające, dla nich obojga, ponieważ wiedzieli, że mają dopiero dwadzieścia kilka lat, była wojna i nie szukali zobowiązań. Szukali czegoś znajomego i pocieszenia. Całowali się, śmiali się i trzymali się razem, bo dawało im to poczucie normalności kiedy cały świat, który znali, nieustannie się zmieniał. Kiedy umarł, jej serce rozpadło się na drobne kawałki.

Nie była jedyną. Czasami czuła się samolubna, zawstydzona, że mogła pomyśleć, że coś straciła, podczas gdy za każdym razem, kiedy widziała George’a, ten wyglądał gorzej. Wiedziała, że jego rodzina ciężko przyjęła stratę, ale George był najbardziej poszkodowany. I jak ktokolwiek mógłby go winić? Ona winiła. Rozumiała go, ale w tym samym czasie była na niego zła. Zła za sprawianie, że czuła się winna. Złą za powolne uwalnianie się z jej uścisku kiedy wiedziała, że jedyną rzeczą, której chciałby Fred było by się go trzymała, nie pozwalała mu opaść w nicość. George musiał zostać. George musiał żyć.

Właśnie dlatego dzisiaj tu była, nawet jeśli nigdy nie było niczego nawet trochę romantycznego pomiędzy nią i Georgem. Nie mogła poprosić Lee by został, ponieważ spędzał tyle czasu w pracy, że czułaby się winna za porwanie go od Katie w Walentynki. I nie mogła zostawić George’a samego. Od czasu Bitwy, nawet na sekundę nie zostawiali go samego i nadal nie ufała mu wystarczająco by to zrobić. Więc spędzała Walentynki w mieszkaniu nad sklepem bliźniaków.

- Nie jestem dzieckiem, Angie. – powiedział George kiedy pokazała się w drzwiach tego ranka, wiedząc doskonale dlaczego przyszła – Nie potrzebuję opiekunki.
- Nie jestem twoją opiekunką. – powiedziała – Jestem twoją przyjaciółką.
- Walentynki nie są dniem dla przyjaciół.
- Więc będę twoją Walentynką. – powiedziała lekkomyślnie – Jeśli tego trzeba. Ale podoba ci się to czy nie, George, zostaję.

Spojrzał na nią z uśmiechem na ustach.

- Podoba. – powiedział w końcu.
- Co?
- Podoba ci się to czy nie, zostajesz. – powtórzył – Więc zdecydowałem, że mi się to podoba.

Angelina kochała również George’a. George był w rozsypce, był popsutą duszą, połową czegoś, co kiedyś było całością i już nigdy nią nie będzie. Kochała go, ponieważ on potrzebował jej jak powietrza. Kochała go, ponieważ straciła tą samą rzecz. I może, jeśli by po prostu spróbowali, połamane kawałki ich serc dałoby się dopasować. Nie idealnie, ponieważ niektóre części zaginęły na zawsze, ale na tyle dobrze by dać im pocieszenie i ciepło. I może kiedyś to będzie dla nich wystarczające.


CZYTASZ = KOMENTUJESZ

***
Ah... Walentynkowy rozdział! Mam nadzieję, że Wam się podoba :)
Btw, możecie polecić mi jakieś koncerty/festiwale w Polsce, w wakacje? 

xoxo
Lexie

środa, 5 lutego 2014

Cena zwycięstwa. Rozdział 39



Rozdział 39
Niczym ciemność
13 luty 1999

Przestał ją prześladować. Już nie próbował podejść do niej na Eliksirach i już nie próbował nawiązać z nią rozmowy na korytarzu. Na początku było jej z tym łatwiej. Odprężyła się. Zdała sobie sprawę, że się go bała. Ale teraz zauważyła, że nieświadomie szuka go oczami na korytarzu i zerka w jego stronę co jakiś czas na eliksirach. Znała uczucie, jakie odczuwała za każdym razem, kiedy na niego spojrzała: poczucie winy. Ale to było idiotyczne. Nie miała się za co winić. A może jednak miała?

Bała się go. To było normalne. Widok znienawidzonego Mrocznego Znaku na jego ramieniu obudził zbyt wiele wspomnień i okropną świadomość – że Draco był jednym z nich, że prawdopodobnie torturował i zabijał mugolaków jak ona. Powtarzała sobie, że umie się bronić, ale czarna magia była czarną magią. A ona wciąż pamiętała ten nieznośny ból spowodowany przez klątwę rzuconą przez Dołohova w Departamencie Tajemnic. Zdała sobie sprawę z tego, że nie obawiała się tego, co Draco mógłby jej zrobić – jeśli chciałby ją skrzywdzić, już by to zrobił. Poza tym, nie był na tyle głupi żeby próbować czegoś w Hogwarcie. Ale bała się tego, co już zrobił. Za każdym razem kiedy wyciągał różdżkę, wzdrygała się, myślą o tym, jakie czary rzucała. Wzdrygała się przypominając sobie, że Harry używał tej różdżki.

To może nawet nie był strach. Może to było odrzucenie.

Cokolwiek to było, powoli zanikało, robiąc miejsce na poczucie winy, uczucie, którego nienawidziła. Sprawiało, że czuła się jakby to ona zrobiła coś złego, jakby to ona została złapana na gorącym uczynku, jakby te zawistne spojrzenia, które Pansy Parkinson jej rzucała, były zasłużone.

Przeszukiwała swoją pamięć. Wiedziała dlaczego czuła się winna: nie odzywała się i ignorowała Draco. Nie wiedziała dlaczego. Zrobiła coś źle. Prawda?

Zagubiona w własnych myślach, nawet nie zauważyła, że jej nogi same zaniosły ją do biblioteki, miejsca, gdzie zawsze lepiej jej się myślało. Lubiła przychodzić tu w sobotnie wieczory. On nie był tu od ponad miesiąca, zauważyła.

Był tu dzisiaj.

Miał na sobie mugolskim ubrania, po raz pierwszy. Sprane jeansy i ciemno niebieski sweter, który kontrastował z jego bladą skórą, teraz bardziej złotą niż szarą. Przybrał na wadze przez kilka ostatnich miesięcy co sprawiło, że teraz wyglądał bardziej na szczupłego niż na szkielet. Ale jego włosy nadal desperacko potrzebowały obcięcia, bo wpadały mu do oczu i zaczynały już kręcić się na karku. Wyprostował się na krześle kiedy weszła, zaskoczony i zaciekawiony.

- Hermiona?
- Witaj, Draco.

Wymusiła z siebie te słowa, nadal się w niego wpatrując. Przejechała wzrokiem po jego ubraniach. Musiał to zauważyć, bo się uśmiechnął. Tęskniła za jego uśmiechem.

- Są wygodne.
- Jakbym nie wiedziała. – powiedziała, wskazując na siebie i jej sweter, jeansy i trampki – Jednak nigdy nie myślałam, że dożyję dnia, w którym Draco Malfoy się z tym zgodzi.
- No cóż… Jest wiele rzeczy, których myślałem, że nigdy nie zobaczę. – powstrzymał śmiech – Czuję jakby to był setny raz kiedy ci to mówię, ale… Musimy porozmawiać.
- Wiem. – powiedziała i usiadła naprzeciw niego.

Wyglądał na zaskoczonego. I miał do tego prawo, prawda? Odmawiała nawet spojrzenia w jego stronę przez ostatnie dwa tygodnie. Przez pierwsze kilka dni próbował z nią porozmawiać. Odsuwała się i mówiła, żeby dał jej spokój.

- Więc ze mną porozmawiasz?
- Tak. – potwierdziła.
- Co…
- Ja zadaję pytania. – powiedziała szybko, wiedząc, że o czym chciała porozmawiać, a o czym nie. Kiwnął powoli głową.
- W porządku jak dla mnie.

Pochyliła się do przodu, opierając brodę na dłoniach i zmusiła się by spojrzeć mu w oczy.

- Skrzywdziłeś Theo?

Wzdrygnął się, zaskoczony. Nie spodziewał się, że to będzie pierwsze pytanie.

- Tak.
- Dlaczego?

Głośno przełknął ślinę.

- To… to zdarzyło się podczas poprzedniego roku. Carrow’owie kazali mi go ukarać.
- I to zrobiłeś.

Kiwnął głową.

- Dlaczego?
- Nie wiem.
- Czy on jest twoim przyjacielem?
- Najlepszym.

Przetrawiła tę informację, po czym zmieniła temat.

- Jak wielu ludzi zabiłeś.
- Pięcioro lub sześcioro. – zawahał się – Wiem, że to brzmi strasznie, ale nie jestem do końca pewien. Co najmniej pięcioro zginęło z mojej ręki. Brałem udział w wielu atakach.

Zimny, bezuczuciowy głos jakim to wypowiedział, spowodował zimny dreszcz na kręgosłupie Hermiony.

- To byli mugole?
- Nie wszyscy.
- Jak to zrobiłeś?

Jego twarz pociemniała.

- A jak myślisz?
- Nie użyłeś morderczej klątwy.
- Nie. – przyznał – Nigdy nie byłem w stanie jej rzucić. Ja… próbowałem. Raz. Czarny Pan…
- Voldemort.

Wzdrygnął się.

- To Voldemort. – nalegała – Lub Tom Riddle. Którekolwiek z tych. Może być nawet Sam Wiesz Kto. Ale nigdy… nie to. – wciągnęła gwałtownie powietrze – To sprawia, że czuję jakbyś… jakbyś nadal do niego należał.

Kiwnął głową.

- V… Voldemort i Śmierciożercy nalegali i podburzali mnie bym to zrobił. Ale to nigdy nie działało. Myślę, że możesz się domyślić dlaczego. – przerwał – W pewnym sensie, robienie tego mugolskim sposobem było jeszcze gorsze. Krew… - zamilkł.
- Podobało ci się to? Myślisz, że oni na to zasłużyli?

Znów się zawahał, jakby uważnie dobierając słowa, ale jego odpowiedź była pewna.

- Nie. Byłem przerażony i nienawidziłem każdej tego sekundy. Nie zaprzeczam, że świadomość, że trzymasz czyjeś życie we własnych rękach jest dosyć unikatowa. – poruszył palcami, jakby chcąc to zademonstrować – Ale jak dla mnie to było bardziej przerażające i ohydne niż wyjątkowe. Nie czerpię przyjemności z morderstwa, Hermiono. Myślisz, że Potter zeznawałby w mojej obronie gdyby tak nie było? Chciałbym, żeby pewne rzeczy nigdy się nie wydarzyły, ale nie mogę cofnąć się w czasie i zmienić przeszłości.
- A chciałbyś?

Spojrzał na nią spokojnie.

- Nawet jeśli mógłbym… co mógłbym zmienić? Ja nie… nie próbują wymyślać wymówek, ale nie miałem wyjścia. Przynajmniej w to uwierz. Historia mojej rodziny sięga zbyt głęboko bym mógł uniknąc tego, czym się stałem. Musiałbym cofnąć się o setki lat.
- Kiedy otrzymałeś Mroczny Znak?
- Latem przed szóstym rokiem.
- Jak to się stało?

Zaskoczony, znowu.

- To… - załamał mu się głos – Ja…

Patrzyła na niego wyczekującym wzrokiem.

- Wtedy po raz pierwszy widziałem Czarnego Pana. – powiedział krótko, nie mając zamiaru rozwijać swojej wypowiedzi.

Jej brązowe oczy wpatrywały się w jego, ale nie naciskała. Czekała cierpliwie na jego słowa. Wiedziała, że jej powie. Bała się tego, jak dobrze go znała.

- Ci, którzy noszą Mroczny Znak należą do głównego kręgu Pana. Mając te 16 lat, nie powinienem był zostać… uhonorowany w ten sposób, pomimo mojego pochodzenia. Ale to było… to była kara dla moich rodziców, za porażkę. Widok ich syna naznaczonego i podążającego ich haniebnymi ścieżkami. Może oczekiwał, że umrę podczas misji. Lub może miał nadzieję, że będę bardziej przydatny niż mój ojciec i po drodze miałby okazję ich upokorzyć. Kto wie? Podczas… tego, on zmusza cię byś patrzył mu prosto w oczy i mówił… rzeczy. Przysięgi. Oddajesz mu się. – jego głos zmienił się w beznamiętny, jakby mówił o innych ludziach, ludziach, których nigdy nie poznał, o których nigdy nie dbał – Swoją lojalność, swoje życie. Nawet twoja różdżka staje się jego własnością.

Spojrzał na nią z oczywistym pytaniem w oczach. Czy wiedziała? Czy on, mugolak, rozumiała co to znaczy, poddać komuś swoją różdżkę? Czy ten błysk w jej oczach to zrozumienie?

Hermiona wiedziała. W Średniowieczu, był to znak przynależności sługi do jego pana, żony do męża. Różdżka była odzwierciedleniem czarodzieja, który ją posiadał. Przekazanie jej komuś było jak przekazanie siebie.

- Potem o bierze twoją rękę w swoją lewą dłoń. Jest zimna jak lód. Wskazuje swoją różdżką na ciało i wykrzykuje klątwę. Możesz usłyszeć drwiny pozostałych Śmierciożerców. Myślisz, że twoja matka krzyczy. Ale potem zdajesz sobie sprawę… że to ty krzyczysz. – teraz mówił szybko, jakby słowa same wydostawały się z jego ust, niekontrolowane – Potem ból staje się zbyt silny i tracisz przytomność. To było jak… Jakby w moich żyłach płynął lodowaty ogień, wypalając mnie od środka. I kiedy się obudziłem, on już tu był.

Wyciągnął swoją rękę. Hermiona wzdrygnęła się.

- Teraz jest może bledszy, ale to pewni tylko moja wyobraźnia. Kiedyś, czasami się ruszał. Wił się. A kiedy Czarny Pan nas wzywał, palił. Podobnie jak kiedy został nam nadany, tylko słabiej. Nie poruszył się od kiedy Pan…
- Dlaczego tak mówisz? – zapytała ostro – My. Czarny Pan. Dlaczego?

Spojrzał na nią, nie rozumiejąc.

- Przez to czuję, jakbyś nadal do niego należał. – powiedziała po raz drugi.
- Dlaczego myślisz, że tak nie jest?

Spojrzała mu w oczy.

- Wiem, że to nie jest prawda.
- Więc do kogo teraz należę?

Wyciągnęła rękę i delikatnie przejechała palcem po jego policzku. Zadrżał, ale nie spuścił wzroku.

- Należysz tylko do siebie, Draco.
- Nieprawda. – powiedział – Nieprawda. Co ty możesz o tym wiedzieć? Jakim cudem mogłabyś to wiedzieć? Nic o mnie nie wiesz.
- Więc mi powiedz.
- Jest gorzej.
- Więc mi powiedz.

I powiedział.

Powiedział jej o krwi, krzykach i błaganiach. O klątwach, groźbach i płaczu. O nienawiści, wyższości i zdradzie. O mugolakach, jugolach i Śmierciożercach. O śmierci, torturach i cierpieniu. O poczuciu winy, strachu i sprawiedliwości. Słuchała tego wszystkiego w ciszy i, kiedy już skończył, wreszcie zadała mu pytanie.

- Byłeś z tego dumny?
- Znaku? Wtedy tak.
- A teraz?
- Jak mógłbym być? – odpowiedział – To zrujnowało mi życie. Gdziekolwiek idę, nawet z zaklęciem ukrywającym, ludzie będą go widzieć. Nie będą widzieć mnie lub tego, kim się stałem. Będą jedynie widzieć ten znak i to, kim byłem.
- Kim się stałeś? – zapytała ciszej.

Nastała długa pauza.

- Człowiekiem. – powiedział wreszcie.
- Zawsze nim byłeś. – powiedziała, sięgając po jego dłoń.

Potem szybko odwróciła jego nadgarstek w taki sposób, że mogła widzieć jego przedramię. Zapomniał – specjalnie? – zaklęcia ukrywającego. Zadrżał pod wpływem jej dotyku. Ale nie zabrał ręki.

- Przepraszam. – powiedziała szczerze.

Pozostała w takiej pozycji. Śledząc Znak swoimi palcami. Jeżdżąc ręką w górę i w dół po czarnym tatuażu, który był znakiem przynależności Draco do niego, jakby jej dotyk miał pomóc mu się wyzwolić.

- Nie powinieneś go ukrywać. – powiedziała w pewnym momencie.

Spojrzał na nią z niedowierzaniem.

- Nie musisz go ukrywać. – powiedziała – Przede mną. Nie musiałeś. Nie powinieneś był. Zrozumiałabym. Nigdy więcej go przede mną nie ukrywaj.

Próbował zabrać rękę, ale trzymała go mocno, dłonią nadal śledząc jego Znak.

- Przepraszam. – powiedziała znowu.
- Nie musisz przepraszać. – odpowiedział Draco – To ja potrzebuję wybaczenia.
- Wybaczyłam ci. – powiedziała miękko – Myślę, że wybaczyłam ci już dawno temu.
- Masz ze sobą płaszcz?

Zmiana tematu była tak niespodziewana, że ją zaskoczyła.

- Co?
- Twój płaszcz. – powtórzył, a kiedy ona nadal tylko się w niego wpatrywała, wzruszył ramionami i odezwał się ze zniecierpliwieniem – Nieważne. Weź mój.

Wstał, sięgnął po swój płaszcz wiszący na oparciu krzesła i umieścił go na jej ramionach, upewniając się, że jest nim dokładnie okryta. Jego ręce zadrżały kiedy zapinał go pod jej szyją. Jego twarz przybrała dziwny wyraz. Wydawało jej się, że przez sekundę, jeden z jego palców gładził jej policzek, ale nie była pewna. Potem się wyprostował, dziwny wyraz został zastąpiony uśmiechem i wyciągnął do niej rękę. Zauważyła, że była to ta nosząca Znak.

- Chodź ze mną.
- Gdzie? – zapytała.
- Zaufaj mi. – powiedział i tak zrobiła.

Umieściła dłoń w jego dłoni i podążyła za nim.

~-o-~

- Draco, na zewnątrz jest zimno.
- Wiem.
- I jest już po dziewiątej.
- To też wiem.
- Więc dlaczego dokładnie tu jesteśmy?

Tu, czyli na boisku do Quidditcha. Wiedziała dokąd zmierzają, od momentu, kiedy wyszli z budynku. Nazwijcie to instynktem, nazwijcie to przyjaźnią. Domyśliła się, dokąd szedł Draco. Jednak nie mogła pojąc, dlaczego. Ciekawość sprawiła, że poszła za nim, nadal trzymając go za rękę.

Draco odwrócił się do niej i uśmiechnął się. Uśmiech zdawał się obejmować całe jego ciało. Wyglądał na zrelaksowanego, otwartego, przyjacielskiego. Nawet pomimo tego, że miał na sobie tylko sweter, nie drżał w sposób, w jaki Hermiona drżała mając na sobie jego płaszcz. Jego ręka była ciepła.

- Połóż się. – powiedział i sam rzucił się na trawę – No dalej.

Usiadła powoli, potem położyła się płasko na plecach. Bardzo blisko Draco, ponieważ ich ręce nadal były złączone. Zamknęła oczy.

- Nie ufasz mi? – zapytał szeptem.
- Wiesz, że ufam. – odszepnęła.

Nie odpowiedział i przez chwilę myślała, że jej słowa zostały porwane przez wiatr. Ale potem Draco ścisnął jej rękę i wiedziała, że ją słyszał.

- Jesteś trochę głupia. – powiedział z uśmiechem w głosie – Ale lubię cię taką. I tak przy okazji, możesz otworzyć oczy. Prawdę mówiąc, wtedy jest lepiej.

Otworzyła oczy, zaciekawiona po co ją tu przyprowadził. Zaczęła przekręcać głowę w bok by na niego spojrzeć, ale jego głos ją powstrzymał.

- Nie. Spójrz prosto w górę… spójrz na niebo.

Spojrzała. Było czarne.

- Pamiętasz jak mi powiedziałaś, że nienawidzisz kiedy w zimę wcześnie robi się zimno? – zapytał.
- Tak.
- Ja uwielbiam noc. – powiedział – Przyjrzyj się uważnie i powiedz mi, czy gwiazdy nie są niesamowite.

Spojrzała.

- No dobra. Gwiazdy są piękne. – przyznała.
- Widzisz to? – jego ręka uniosła się i wskazała na gwiazdy – Tam. To Wielki Wóz.

Wcześniej widziała go tylko dwukrotnie. Była fatalna w znajdowaniu konstelacji.

- A dokładnie tam… - jego ręka przesunęła się – jest Mały Wóz.
- Jesteś w tym dobry. – zauważyła.
- Czego oczekiwałaś po kimś, w kogo rodzinie niemal każdy nazwany jest na cześć gwiazdy lub konstelacji? – zapytał – Byłem ciekawy – zatoczył łuk ręką na niebie – Widzisz te gwiazdy? To Draco. Mój imiennik.

Tym razem, naprawdę się przyjrzała. Gwiazdy tej konstelacji nie były zbyt jasne. Zwłaszcza, kiedy porównało się je do tych dwóch poprzednich konstelacji. Ale gdy się skupiła, połączyła gwiazdy w głowie, rysując linie, dopóki smok nie pojawił jej się przed oczami.

- Jest piękny. – wyszeptała.


Kiedy Draco się odezwał, było słychać uśmiech w jego głosie.


CZYTASZ = KOMENTUJESZ
***
Moim zdaniem, jest to jeden z najlepszych rozdziałów. Jest taki... szczery. Nie sądzicie?
Kolejny nosi nazwę 'Walentynki' :D Fajnie się to w czasie złożyło. Może powinnam opublikować go w walentynki...
Jeszcze tylko 11 rozdziałów! Nie mogę w to uwierzyć.

Dziękuję z całego serca za te niesamowicie motywujące komentarze.

xoxo
Lexie
Calliste Bajkowe szablony