Rozdział 40
Walentynki
Neville
wiedział, że nie powinien odwiedzać swoich rodziców w Walentynki, ale nie mógł
się oprzeć. Następnego dnia wyjeżdżał, żeby spędzić tydzień na specjalnym
obozie treningowym i chciał im o tym powiedzieć. Pocieszał się tym, że
przyniesie mamie różę, razem z tradycyjnymi czekoladkami oraz tym, że Elisia i
Aminta – pielęgniarki opiekujące się jego rodzicami – nie były dużo starsze od
niego. Więc kupił bukiet róż w kwiaciarni w mugolskiej części Londynu – jego
mama miała alergię na te magiczne, z ulepszonym zapachem, a żadne z nich nie
mogło znieść tego czystego zapachu ze
sklepiku w szpitalu.
Kiedy
zapukał do drzwi, nie otworzyła ani Elisia, ani Aminta, jednak obie były w
pomieszczeniu kiedy wszedł. Zamiast tego, dziewczyna – raczej kobieta – z
długimi, bladymi włosami i małymi, ciemnymi oczami, wpuściła go niemal
automatycznie. Kiedy spotkała jego spojrzenie, zamarła, rozpoznając go.
-
Hannah?
Poprzedniego
roku, kiedy Neville znalazł swoją stara monetę Gwardii Dumbledore’a i
zasugerował odnowienie grupy, Annah Abbot była jedną z pierwszych, którzy
chętnie do niego przystąpili. Była Krukonką, lojalną i zdecydowaną. Neville
wiedział, że może na nią liczyć. Przez te kilka miesięcy bardzo się zmieniła.
Jej włosy urosły, a twarz się wydłużyła. Ale kiedy się do niego uśmiechnęła,
rozpoznał Krukonkę, która kiedyś, podczas trzeciego roku, uwolniła go od
zaklęcia petryfikującego. Dziewczynę, której pomagał na zielarstwie na piątym
roku. Dziewczynę, która rok temu smarowała dyptamem jego rany zadane przed
Carrow’ów. Dziewczynę, której uśmiech był wart każdej z klątw, którymi oberwał.
-
Cześć, Neville. – powiedziała, jakby nieśmiało.
- Co
ty tutaj robisz?
- Nie
mogłam poradzić sobie z… powrotem. – powiedziała – Do Hogwartu. To znaczy,
próbowałam. Wróciłam we wrześniu, ale to było zbyt wiele. Po trzech tygodniach
złożyłam podanie o staż tutaj i zostałam przyjęta.
Uśmiechnął
się.
- Mówiłem
ci, że byłabyś genialnym Magomedykiem. Ale mnie nie słuchałaś.
-
Próbowałam wyleczyć te rany na twoim karku! – zaprotestowała – A ty wciąż
mówiłeś i się wierciłeś. To dlatego
powiedziałam ci, że masz się zamknąć.
- Tak
więc, poznałaś moich rodziców. – powiedział, patrząc na nich.
- Są
uroczy. – odpowiedziała. Wyglądała jakby czuła się niezręcznie – Tak mi
przykro, Neville.
-
Proszę, nie mów tak. To nie jest twoja wina.
- traz
uczysz się, by zostać Aurorem, tak?
Kiwnął
głową.
-
Nigdy nie myślałam o tobie jako o Aurorze. – przyznała – Ale będziesz w tym
dobry. Bo jesteś bardzo odważny.
-
Hannah…
- Nie
miałam pojęcia. O twoich rodzicach. A podczas Bitwy, zabicie węża Sam Wiesz
Kogo… to było bardzo odważne. W zeszłym roku, GD…
-
Zrobiliśmy to razem. – przerwał.
Uśmiechnęła
się delikatnie.
-
Cieszę się z tego. Cieszę się, że poprosiłeś mnie bym dołączyła.
Neville
też się cieszył.
~-o-~
Zatrzymał
się pomiędzy półkami, wystawił głowę i spojrzał na nią.
-
Wierzysz w miłość?
Zadziwiona
wpatrywała się w niego.
- Czy
wierzę w co?
- Są
Walentynki. – powiedział Draco – Jedyny dzień, w którym możesz robić z siebie
durnia i być nadmiernie romantyczną, a ty siedzisz tutaj, w bibliotece, jak każdego innego dnia. Mogłaś przynajmniej
iść do Hogsmeade z Gregiem Skippinsem – dodał – Wyglądał na załamanego kiedy mu
odmówiłaś. Musi być nieźle zabujany w tobie.
Zaczerwieniła
się.
- On
ma czternaście lat! To jeszcze dzieciak! I nie mam pojęcia, jakim cudem on jest
w Ravenclaw…
Uśmiechnął
się.
- To
było niemiłe.
- Ale
prawdziwe.
- No
raczej tak.
Postawił
krok do przodu i pochylił się nad stołem. Ona siedziała na stole ze
skrzyżowanymi nogami – Madame Pince by miała swoje obiekcje co to tego – pod
takim kątem, że patrzyła wprost na niego, ale katem oka widziała również okno,
a za nim jezioro.
-
Wracając do tematu. – zaczął – Dlaczego nie poszłaś do Hogsmeade? Nie musiałaś
iść ze Skippinsem. Mogłaś iść z kimkolwiek. Na przykład z Weasley.
-
Ginny ma randkę.
Uniósł
brwi.
- Co
się stało z Potterem?
Spojrzała
na niego ostro, na co on zdecydował nie drążyć tego tematu.
- W
takim razie Lovegood. Nawet mi nie mów, że ona
też jest na randce. A nawet jeśli by była – dodał szybko – mogłaś pójść sama.
Uwielbiasz Hogsmeade.
- Nie
kiedy jest zalane przesz pary robiące do siebie słodkie oczka.
- Więc
postanowiłaś zostać tutaj, sama.
Odwróciła
się delikatnie tak, by mogła patrzeć prosto na niego, plecami do okna.
-
Niezbyt sama.
- Więc
nie jestem do końca pożądanym towarzystwem.
Wpatrywała
się w niego, zastanawiając się, jak bardzo jest ślepy.
-
Niezbyt niepożądanym. – szepnęła.
Tym
razem (wreszcie!), zrozumiał. Jego oczy przeniosły się na jej i przez chwilę
wyglądał jak jeleń w świetle reflektorów w środku ciemnego lasu.
- Co…
-
Wiesz, byłam w Hogsmeade. – przerwała – Tylko po to, by kupić to. – podniosła
pudełko – Podzielę się, jeśli przestaniesz wspominać o Skippinsie.
Jego
oczy przeniosły się z pudełka czekoladek na jej twarz i z powrotem.
-
Umowa stoi. – powiedział wreszcie.
~-o-~
Peter
Daniels usiadł naprzeciwko niej. Jego butelka Kremowego Piwa stała nietknięta
na stoliku, podczas gdy on wpatrywał się niemal chciwie w oczy Ginny. Nigdy nie
czuła się tak chciana. Dean był czuły, Harry był kochany, ale nie tak zdesperowany. Dziwie czuła się
dzisiejszego poranka. Jakby ze średnim zainteresowaniem obserwowała jakąś inną
dziewczynę na niezręcznej randce. Była szczerze zdziwiona kiedy chłopak zdobył
się na odwagę i trzymał ją za rękę. Kiedy weszli do Świńskiego Łba na drinka,
była znudzona. To nie była wina Petera. Nie była taki zły, naprawdę. Ale
właśnie zaczynała zdawać sobie sprawę, że to, co wydawało się dobrym pomysłem
tydzień temu, prawdopodobnie było kiepskim pomysłem. Walczyła by zmienić swój
tok myślenia. Ale jedyne, co była w stanie zrobić, to jeszcze bardziej się w
nich zatopić.
Nigdy
nie czuła się tak samotna. Co takiego powiedziała jej Hermiona tego dnia, kiedy
przyłapała ją na wymiotowaniu w łazience? Pomiędzy Wszystko będzie dobrze, powiedziała… Lepiej jest kochać kogoś i go stracić niż nigdy nie zaznać miłości.
Coś w tym stylu. Ginny pozwoliła sobie uwierzyć swojej przyjaciółce. Pozwoliła
by jej szlochy zostały uspokojone przez głos i słowa Hermiony. Ale teraz… Pokochany i stracony. Pokochany i stracony.
Te słowa nadal dźwięczały jej w uszach. To
jest lepsze? Lepiej jest tak cierpieć, być tą silną? Czy łatwiej byłoby gdyby
nigdy nie przyciągnęła uwagi Harry’ego? I to ciągłe pytanie: dlaczego pozwoliła
mu odejść? Gdzieś głęboko wiedziała, że była to dobra decyzja. Ta malutka część
jej walczy z pozostałą częścią serca, walczy by przeżyć. Walczy po przegranej
stronie i jest tego świadoma. Zbyt bardzo tego żałuje.
I
właśnie dlatego Peter Daniels. Zmiana
powietrza by przegonić moje myśli, powiedziała sobie. Peter Daniels uganiał
się za nią od trzeciego roku. Oczywiście, wiedziała o tym. Widziała to w jego
oczach, kiedy widział ją z innymi chłopakami – Michaelem (jej najgorsza decyzja
w życiu), Deanem (słodki, zbyt słodki Dean), Harry. Nie wykorzystywała tego.
Nie była zainteresowana chłopakami młodszymi niż ona. Oni zbyt szybko wypluwali
z siebie słowo na ‘K’. Ale Peter wyrósł na dosyć szczupłego i przystojnego
młodego mężczyznę. Był wyższy od niej. Więc wreszcie zebrał się na odwagę by
zaprosić ją na randkę. Zgodziła się.
To nie
jest tak naprawdę randka, wmawiała sobie. Powiedział jedynie, Jeśli nie masz żadnych planów, może
moglibyśmy wybrać się razem do Hogsmeade. Po prostu… spędzić razem trochę czasu.
Ale ona widzi prawdę w jego oczach. To są dobre oczy, orzechowe z domieszką
zieleni, ale nie wystarczającą by przypominać jej o Harrym za każdym razem,
kiedy w nie patrzyła. Nigdy nie opuszczają jej oczu. Aż zaczęła się
zastanawiać, co jest tak fascynującego w ich brązie.
-
Cieszę się, że się zgodziłaś. – powiedział Peter, nareszcie decydując się by
napić się swojego Kremowego Piwa – Ginny, ja…
Podniosła
się gwałtownie.
-
Muszę iść.
Wyglądał
na zdezorientowanego. Zranionego.
- Co?
- To
nie twoja wina. – powiedziała zgodnie z prawdą – Ja… ja nie mogę tego zrobić.
I
wyszła.
~-o-~
Spędzili
Walentynki w jej domu. Zaprosiła go, lub może zmusiła do przyjścia. Trudno było
go przekonać do wyjścia gdziekolwiek. Czasami go nie rozpoznawała. W przeciągu
kilku miesięcy, Lee przeszedł ze złego stanu w jeszcze gorszy. Kiedy obudziła
się ze śpiączki, niemal się go bała, tej zmiany, która w nim zaszła przez te
kilka miesięcy, podczas których była w śpiączce. Ale jeszcze bardziej
przerażające było obserwowanie
powolnej transformacji. Jej przyjaciel – i nie tylko – powoli poddaje się
swojej pracy.
- Lee
– powiedziała pewnego dnia – Może powinieneś wziąć kilka dni wolnego?
Jeśli
wzrok mógłby zabijać, Katie byłaby martwa w tym momencie, ponieważ spojrzenie,
jakie rzucił jej Lee miało sobie niezliczone ilości jadu.
Dziś
byłą niedziela. Była pewna, że gdyby nie to, nie zdołałaby go złapać. Ale to
niedziela i nie mógł pójść do pracy, więc zgodził się przyjść. Zapomniał co to
za dzień. Albo może wiedział i nie chciał tego uczcić. Przecież ni byli już razem… już nie. Jeśli kiedykolwiek tak
naprawdę byli.
Bolało
ją wspominanie tych czasów. Przez jakiś czas myślała, że byli szczęśliwi. Lee
nie był takim typem, który wykorzystywał dziewczyny i jej też nie wykorzystał.
Robił miłe rzeczy, jak zwykle. Poświęcał jej uwagę i był uroczy przez kilka
miesięcy. Nie to nie tego wtedy chciała, więc on podporządkował się jej
oczekiwaniom z łatwością. Wiedziała, że ją kocha. Wiedziała, że oddałby za nią
życie. Wiedziała, że zamartwiał się kiedy była w śpiączce. Ale to nie była taka
sama miłość jak z jej strony. Nie pamiętała dokładnie dnia, w którym zdała
sobie z tego sprawę, ale pamiętała ból.
Powinna
mu podziękować za to, że nie kontynuował tej imitacji związku, naprawdę.
Ale
nie czuła wdzięczności.
~-o-~
Walentynki
to jakiś żart.
Tak
właśnie myślała Narcyza kiedy Lucjusz dawał jej pierścionek, naszyjnik,
diamenty, perfumy lub cokolwiek innego, równie drogiego. Kiedy poślubiła
Lucjusza, uwielbiała biżuterię. Nadal myślała, że jest piękna, ale teraz,
noszenie długiego naszyjnika z chińskich pereł, które otrzymała w prezencie
ślubnym lub dużych platynowych kolczyków z rubinami, które miały tylko trzy
lata, lub grubej, srebrnej bransolety wyglądającej jak wąż, którą pokochała od
pierwszego wejrzenia, wydawało jej się bardziej bezguściem niż elegancją.
Teraz, jedyną biżuterią jaką nosiła była para pierścionków, których nigdy nie
ściągała: rodowy pierścień Blacków zrobiony z platyny i jej złota obrączka
ślubna. Nawet Andromeda nadal miała swój pierścień Blacków, Narcyza widziała go
na jej ręce. Co więcej, Bellatrix mówiła, kpiącym głosem – te pierścienie ją
rozwścieczały, bo Andromeda i Syriusz byli wydziedziczeni – że Syriusz nadal
miał swój kiedy umierał. Gdyby powiedział to ktoś inny niż Bella, Narcyza by mu
nie uwierzyła. Syriusz porzucił rodzinę. Ale Bellatrix nie kłamałaby na ten
temat.
Lucjusz
uwielbiał widzieć ją błyszczącą. Ze złotem na szyi, diamentami zwisającymi z
uszu, rubinami na dłoniach. Lub może po prostu lubił trwonić ich fortunę na
swoją żonę. Kiedy wychodziła za mąż, wiedziała, że ją kocha i nie będzie
przejmował się pieniędzmi wydawanymi na prezenty dla niej. Przez najbliższy
czas nie będzie miał tej przyjemności. Jeśli kiedykolwiek będzie ją miał.
Przeogromna grzywna jaką musieli zapłacić uszczupliła ich fortunę i musieli
ograniczać swoje wydatki. Przejawiało się to w tańszym winie, które pili,
mniejszych zakupach, ale także w zgarbionych ramionach Lucjusza. Myślał, że ona
wini go za ich los, ale to nie była prawda. To była ich wina, nie tylko jego.
Nadal
mieli wystarczająco by przeżyć. Gdyby nie Draco, prawdopodobnie nadal wydawaliby
tyle samo co wcześniej, ale wiedzieli, że wtedy nie zostałoby nic dla ich syna.
To była najgorsza część tej sytuacji, naprawdę. Mieli nadzieję, że zaoszczędzą
wystarczająco dla Draco, tak samo jak ich rodzice zaoszczędzili dla nich.
Lucjusz odziedziczył całą fortunę Malfoy’ów. Narcyza wniosła mniejszą część
dziedzictwa Blacków. Oboje myśleli, że ich syn będzie niesamowicie bogatym
człowiekiem, ale jak się okazało, możliwe, że zostanie jedynie z kilkoma
tysiącami galeonów. Narcyza nie
wiedziała czy pogodzi się z opuszczeniem tego świata wiedząc, że nie zapewniła
swojemu jedynemu dziecku warunków, jakie jej zapewniono. I właśnie dlatego
chciała przejąć fortuny obojga Lestrange’ów, Rabastana i Rudolfusa.
Bella,
jej siostra, poślubiła Rudolfusa i to była ich najbliższa rodzina. Rabastan i
Rudolfus ukrywali się. Narcyza była pewna, że wkrótce zostaną zabici lub
uwięzieni. Nawet jeśli by ich nie złapano, już nigdy nie wejdą do banku. Ich
pieniądze prawnie należały się Narcyzie. Tak przynajmniej sądziła. Ale prawo
Śmierciożerców nie było takie samo jak reszty ludzi. Ministerstwo może
zadecydować, że przejmie pieniądze, ponieważ Rabastan, Rudolfus, Bella i
Lucjusz byli Śmierciożercami. Jeśli ona
dostanie te pieniądze, Ministerstwo nie będzie z tego powodu zadowolone.
Narcyza uszczupliła trochę ich oszczędności by znaleźć kogoś, kto będzie dla
niej walczył w sądzie i miała nadzieję na wygraną. Jeśli ich szacunki były
poprawne, pieniądze – astronomiczne sumy pieniędzy – wystarczą by zaspokoić ich
strach o przyszłość Draco.
Lucjusz
wiedział o jej działaniach i nie aprobował ich – Narcyzo, przyciąganie uwagi do nas jest teraz zbyteczne – ale nie
zwolnił mężczyzny, którego zatrudniła ani nie kłócił się z nią o to, bo
wiedział, że ona ma rację. Ponieważ to, co się dla nich liczyło najbardziej, to
ich syn.
Nie
tęskniła za pieniędzmi. Wiedziała, że jeśli je otrzyma, zaoszczędzi każdego
knuta dla Draco, bo zdała sobie sprawę, że ich nie potrzebuje. Więc jeśli czuje
się dziwnie w Walentynki kiedy Lucjusz budzi ją pocałunkiem, z pustymi rękami,
nie czuje się ani trochę smutna czy zła. Jakimś sposobem, wydaje jej się to…
dobre.
~-o-~
Dla
Molly, Walentynki przez lata były niesamowicie szczęśliwym dniem, odkąd tylko
zaczęła spotykać się z Arturem. Wydawało jej się, że te były najtrudniejszymi w
całym jej życiu. Molly walczyła w wojnach i wiedziała jak radzić sobie z
trudnościami, ale jej słabym punktem zawsze były – i zawsze o tym wiedziała –
jej dzieci. Właśnie teraz, nie mogła przestać myśleć i zamartwiać się o swoje
dzieci.
Bill
miał piękną żonę, która go kocha i to on był jej najmniejszym zmartwieniem. On
zawsze był przykładnym starszym bratem. Charlie był sam, ale był silny wiedział
jak o siebie zadbać. Źle zaczyna się dziać przy Percym. Percy, myślała, był
odpowiedzialny za co najmniej połowę jej zmarszczek na czole. Percy, który ich
zostawił chwilę po tym, jak dorósł. Percy, który ignorował swojego ojca w
pracy. Percy, który zawsze nienawidził bycia biednym… Percy teraz też już był
żonaty, Alego jego żona nadal była jeszcze dzieckiem i do tego, ledwie się
znali. Molly się zamartwiała.
Potem
był George. Tak trudno jest nie powiedzieć Fred
i George, że nadal przyłapywała się na robieniu tego błędu. Zawsze wtedy
oczy George’a zakrywała mgła, a w pomieszczeniu zapadała martwa cisza. Molly
tak bardzo tęskniła za Fredem, że nie wiedziała, że to możliwe, ale najbardziej
tęskniła za Georgem. Ponieważ George nadal żył, a ona czuła jakby musiała
trzymać go blisko siebie, ale nie może. On ucieka z jej uścisku, daleko od
niej. I Molly się zamartwiała.
No i
potem jest jeszcze Ron, który jest już dużym chłopcem i pracuje dla
Ministerstwa. Jest z niego dumna i szczęśliwa, że znów ma go przy sobie po roku
ukrywania się. Ale w tym samym czasie, tęskni za tym małym chłopcem, którego dojrzewanie
obserwowała. Nigdy nie chciała by był aurorem, bo życie jest wystarczająco
niebezpieczne i wiedziała, że Ron nie jest stworzony
do takiej pracy. Będzie w niej dobry, to oczywiste, ale nie będzie jej
uwielbiał tak jak powinno uwielbiać się swoją pracę. Nie mogła pozbyć się
uczucia, że jej najmłodszy syn jest nieszczęśliwy. I Molly się zamartwiała.
Harry
zawsze miał specjalne miejsce w jej sercu, bo chłopak był sierotą i potrzebował
i zasługiwał na miłość. Ale dlaczego on i Ginny już ze sobą nie rozmawiali?
Kochali się, byli dla siebie stworzeni. Molly widziała swoją dziewczynkę w
Święta i Ginny też była nieszczęśliwa. Nałożyła dobrą maskę, ale matka wie
takie rzeczy i Molly wiedziała, że jej córka nie jest już szczęśliwa. Nawet
pomimo tego, że była kapitanem drużyny Quidditcha w szkole i jej oceny były tak
dobre jak zawsze. I Molly się zamartwiała.
Była
jednak osoba, o którą nigdy się nie martwiła, bo z nim było na odwrót. To on martwił się o nią. Kiedy Artur wręczył jej kwiaty i pocałował jej dłonie w
Walentynki wiedziała, że ich zamartwianie się jest tego warte. Zbyt bardzo
kochała swoją rodzinę by tego żałować.
~-o-~
Petunia
nigdy nie lubiła Walentynek. Vernon o
tym wiedział i pomimo tego, nalegał na wręczanie jej kwiatów każdego
czternastego lutego, ale zwykle na tym się kończyło. Jednak dzisiaj – może
dlatego, że rok temu przegapili ten dzień kiedy się ukrywali – zabrał ją do
wystawnej restauracji. Założyła miękką, zieloną sukienkę, która według Vernona
wyglądała na niej uroczo, i perfumy, które dał jej rano.
Kiedy
wrócili do domu, przypomniała sobie, że nigdy wcześniej nie miała na sobie tej
sukienki. Lily wyglądała zniewalająco w zielonym. Nie uroczo, jak Petunia dzisiaj, ale przyciągająco, nieziemsko.
Pamiętała również, dlaczego nie lubiła Walentynek. Kiedy były dziećmi, Lily je
uwielbiała. Kiedy Lily miała dziewięć lat, co teraz zdawało się wiekami zanim
dostała list z Hogwartu, jej klasa miała zrobić kartki walentynkowe. Ona zrobiła uroczą, z bukietem petunii na
wierzchu, dokładnie skopiowanym z książki dla ogrodników, i pokrytą brokatem.
Napisała na niej, najstaranniej jak umiała, Bądź
moją Walentynką. Dała ją swojej siostrze tego wieczoru i bardzo się
martwiła, bo trzynastu z szesnastu chłopców z klasy dało jej kartki, a ona nie
miała nic w zamian. Petunia powiedziała „Nie martw się. Pomogę ci.” . I dwie
siostry spędziły noc produkując kartki. Żadna z nich nie była tak oryginalna
jak ta Lily.
Vernon
brał właśnie prysznic. Słyszała wodę. Otworzyła swoją szafkę nocną i wyciągnęła
z niej pudełko na biżuterię. Tam, na samym dnie, leżała brokatowa, żółto –
biała kartka, trochę pognieciona przez częste oglądanie.
Bądź moją Walentynką, Petunio.
~-o-~
Angelina
kochała Freda. Może nie był to taki rodzaj miłości, jaki prowadzi do
małżeństwa. Wtedy tego nie wiedziała i teraz już nigdy nie będzie wiedziała.
Ale to zawsze było dla nich wystarczające, dla nich obojga, ponieważ wiedzieli,
że mają dopiero dwadzieścia kilka lat, była wojna i nie szukali zobowiązań.
Szukali czegoś znajomego i pocieszenia. Całowali się, śmiali się i trzymali się
razem, bo dawało im to poczucie normalności kiedy cały świat, który znali,
nieustannie się zmieniał. Kiedy umarł, jej serce rozpadło się na drobne
kawałki.
Nie
była jedyną. Czasami czuła się samolubna, zawstydzona, że mogła pomyśleć, że coś straciła, podczas gdy
za każdym razem, kiedy widziała George’a, ten wyglądał gorzej. Wiedziała, że
jego rodzina ciężko przyjęła stratę, ale George był najbardziej poszkodowany. I
jak ktokolwiek mógłby go winić? Ona winiła. Rozumiała go, ale w tym samym
czasie była na niego zła. Zła za sprawianie, że czuła się winna. Złą za powolne
uwalnianie się z jej uścisku kiedy wiedziała, że jedyną rzeczą, której chciałby
Fred było by się go trzymała, nie pozwalała mu opaść w nicość. George musiał
zostać. George musiał żyć.
Właśnie
dlatego dzisiaj tu była, nawet jeśli nigdy nie było niczego nawet trochę
romantycznego pomiędzy nią i Georgem. Nie mogła poprosić Lee by został,
ponieważ spędzał tyle czasu w pracy, że czułaby się winna za porwanie go od Katie
w Walentynki. I nie mogła zostawić George’a samego. Od czasu Bitwy, nawet na
sekundę nie zostawiali go samego i nadal nie ufała mu wystarczająco by to
zrobić. Więc spędzała Walentynki w mieszkaniu nad sklepem bliźniaków.
- Nie
jestem dzieckiem, Angie. – powiedział George kiedy pokazała się w drzwiach tego
ranka, wiedząc doskonale dlaczego przyszła – Nie potrzebuję opiekunki.
- Nie
jestem twoją opiekunką. – powiedziała – Jestem twoją przyjaciółką.
-
Walentynki nie są dniem dla przyjaciół.
- Więc
będę twoją Walentynką. – powiedziała lekkomyślnie – Jeśli tego trzeba. Ale podoba
ci się to czy nie, George, zostaję.
Spojrzał
na nią z uśmiechem na ustach.
-
Podoba. – powiedział w końcu.
- Co?
-
Podoba ci się to czy nie, zostajesz. – powtórzył – Więc zdecydowałem, że mi się
to podoba.
Angelina
kochała również George’a. George był w rozsypce, był popsutą duszą, połową
czegoś, co kiedyś było całością i już nigdy nią nie będzie. Kochała go,
ponieważ on potrzebował jej jak powietrza. Kochała go, ponieważ straciła tą
samą rzecz. I może, jeśli by po prostu spróbowali, połamane kawałki ich serc
dałoby się dopasować. Nie idealnie, ponieważ niektóre części zaginęły na
zawsze, ale na tyle dobrze by dać im pocieszenie i ciepło. I może kiedyś to
będzie dla nich wystarczające.
CZYTASZ = KOMENTUJESZ
***
Ah... Walentynkowy rozdział! Mam nadzieję, że Wam się podoba :)
Btw, możecie polecić mi jakieś koncerty/festiwale w Polsce, w wakacje?
Btw, możecie polecić mi jakieś koncerty/festiwale w Polsce, w wakacje?
xoxo
Lexie
Pieeerwsza :p
OdpowiedzUsuńRozdział super : )
Kiedy next ??
xoxo
-evanesca
Tak jest ! Idealny... nie lubię Walentynek, ale rozdział taki um... kochany ? Tak, zdecydowanie dobrze trafione słowo. Standardowo popłakałam się przy wzmiankach o śmierci Freda - to silniejsze ode mnie :c
OdpowiedzUsuńPozdrawiam i czekam na następny,
heavy x
P.S: Dużo szczęścia i miłości z okazji Walentynek ! x
Doskonale cię rozumiem! Dla mnie temat Freda też jest dosyć... wrażliwy :)
Usuńo mój .... walentynkowy rozdział bleeee
OdpowiedzUsuńale fajny :)
blee dlatrego, ze nie lubię walentynek ;)
Weny.
Pozdrawiam,lili.