czwartek, 13 lutego 2014

Cena zwycięstwa. Rozdział 40



Rozdział 40
Walentynki

Neville wiedział, że nie powinien odwiedzać swoich rodziców w Walentynki, ale nie mógł się oprzeć. Następnego dnia wyjeżdżał, żeby spędzić tydzień na specjalnym obozie treningowym i chciał im o tym powiedzieć. Pocieszał się tym, że przyniesie mamie różę, razem z tradycyjnymi czekoladkami oraz tym, że Elisia i Aminta – pielęgniarki opiekujące się jego rodzicami – nie były dużo starsze od niego. Więc kupił bukiet róż w kwiaciarni w mugolskiej części Londynu – jego mama miała alergię na te magiczne, z ulepszonym zapachem, a żadne z nich nie mogło znieść tego czystego zapachu ze sklepiku w szpitalu.

Kiedy zapukał do drzwi, nie otworzyła ani Elisia, ani Aminta, jednak obie były w pomieszczeniu kiedy wszedł. Zamiast tego, dziewczyna – raczej kobieta – z długimi, bladymi włosami i małymi, ciemnymi oczami, wpuściła go niemal automatycznie. Kiedy spotkała jego spojrzenie, zamarła, rozpoznając go.

- Hannah?

Poprzedniego roku, kiedy Neville znalazł swoją stara monetę Gwardii Dumbledore’a i zasugerował odnowienie grupy, Annah Abbot była jedną z pierwszych, którzy chętnie do niego przystąpili. Była Krukonką, lojalną i zdecydowaną. Neville wiedział, że może na nią liczyć. Przez te kilka miesięcy bardzo się zmieniła. Jej włosy urosły, a twarz się wydłużyła. Ale kiedy się do niego uśmiechnęła, rozpoznał Krukonkę, która kiedyś, podczas trzeciego roku, uwolniła go od zaklęcia petryfikującego. Dziewczynę, której pomagał na zielarstwie na piątym roku. Dziewczynę, która rok temu smarowała dyptamem jego rany zadane przed Carrow’ów. Dziewczynę, której uśmiech był wart każdej z klątw, którymi oberwał.

- Cześć, Neville. – powiedziała, jakby nieśmiało.
- Co ty tutaj robisz?
- Nie mogłam poradzić sobie z… powrotem. – powiedziała – Do Hogwartu. To znaczy, próbowałam. Wróciłam we wrześniu, ale to było zbyt wiele. Po trzech tygodniach złożyłam podanie o staż tutaj i zostałam przyjęta.

Uśmiechnął się.

- Mówiłem ci, że byłabyś genialnym Magomedykiem. Ale mnie nie słuchałaś.
- Próbowałam wyleczyć te rany na twoim karku! – zaprotestowała – A ty wciąż mówiłeś i się wierciłeś. To dlatego powiedziałam ci, że masz się zamknąć.
- Tak więc, poznałaś moich rodziców. – powiedział, patrząc na nich.
- Są uroczy. – odpowiedziała. Wyglądała jakby czuła się niezręcznie – Tak mi przykro, Neville.
- Proszę, nie mów tak. To nie jest twoja wina.
- traz uczysz się, by zostać Aurorem, tak?

Kiwnął głową.

- Nigdy nie myślałam o tobie jako o Aurorze. – przyznała – Ale będziesz w tym dobry. Bo jesteś bardzo odważny.
- Hannah…
- Nie miałam pojęcia. O twoich rodzicach. A podczas Bitwy, zabicie węża Sam Wiesz Kogo… to było bardzo odważne. W zeszłym roku, GD…
- Zrobiliśmy to razem. – przerwał.

Uśmiechnęła się delikatnie.

- Cieszę się z tego. Cieszę się, że poprosiłeś mnie bym dołączyła.

Neville też się cieszył.

~-o-~

Zatrzymał się pomiędzy półkami, wystawił głowę i spojrzał na nią.

- Wierzysz w miłość?

Zadziwiona wpatrywała się w niego.

- Czy wierzę w co?
- Są Walentynki. – powiedział Draco – Jedyny dzień, w którym możesz robić z siebie durnia i być nadmiernie romantyczną, a ty siedzisz tutaj, w bibliotece, jak każdego innego dnia. Mogłaś przynajmniej iść do Hogsmeade z Gregiem Skippinsem – dodał – Wyglądał na załamanego kiedy mu odmówiłaś. Musi być nieźle zabujany w tobie.

Zaczerwieniła się.

- On ma czternaście lat! To jeszcze dzieciak! I nie mam pojęcia, jakim cudem on jest w Ravenclaw…

Uśmiechnął się.

- To było niemiłe.
- Ale prawdziwe.
- No raczej tak.

Postawił krok do przodu i pochylił się nad stołem. Ona siedziała na stole ze skrzyżowanymi nogami – Madame Pince by miała swoje obiekcje co to tego – pod takim kątem, że patrzyła wprost na niego, ale katem oka widziała również okno, a za nim jezioro.

- Wracając do tematu. – zaczął – Dlaczego nie poszłaś do Hogsmeade? Nie musiałaś iść ze Skippinsem. Mogłaś iść z kimkolwiek. Na przykład z Weasley.
- Ginny ma randkę.

Uniósł brwi.

- Co się stało z Potterem?

Spojrzała na niego ostro, na co on zdecydował nie drążyć tego tematu.

- W takim razie Lovegood. Nawet mi nie mów, że ona też jest na randce. A nawet jeśli by była – dodał szybko – mogłaś pójść sama. Uwielbiasz Hogsmeade.
- Nie kiedy jest zalane przesz pary robiące do siebie słodkie oczka.
- Więc postanowiłaś zostać tutaj, sama.

Odwróciła się delikatnie tak, by mogła patrzeć prosto na niego, plecami do okna.

- Niezbyt sama.
- Więc nie jestem do końca pożądanym towarzystwem.

Wpatrywała się w niego, zastanawiając się, jak bardzo jest ślepy.

- Niezbyt niepożądanym. – szepnęła.

Tym razem (wreszcie!), zrozumiał. Jego oczy przeniosły się na jej i przez chwilę wyglądał jak jeleń w świetle reflektorów w środku ciemnego lasu.

- Co…
- Wiesz, byłam w Hogsmeade. – przerwała – Tylko po to, by kupić to. – podniosła pudełko – Podzielę się, jeśli przestaniesz wspominać o Skippinsie.

Jego oczy przeniosły się z pudełka czekoladek na jej twarz i z powrotem.

- Umowa stoi. – powiedział wreszcie.

~-o-~

Peter Daniels usiadł naprzeciwko niej. Jego butelka Kremowego Piwa stała nietknięta na stoliku, podczas gdy on wpatrywał się niemal chciwie w oczy Ginny. Nigdy nie czuła się tak chciana. Dean był czuły, Harry był kochany, ale nie tak zdesperowany. Dziwie czuła się dzisiejszego poranka. Jakby ze średnim zainteresowaniem obserwowała jakąś inną dziewczynę na niezręcznej randce. Była szczerze zdziwiona kiedy chłopak zdobył się na odwagę i trzymał ją za rękę. Kiedy weszli do Świńskiego Łba na drinka, była znudzona. To nie była wina Petera. Nie była taki zły, naprawdę. Ale właśnie zaczynała zdawać sobie sprawę, że to, co wydawało się dobrym pomysłem tydzień temu, prawdopodobnie było kiepskim pomysłem. Walczyła by zmienić swój tok myślenia. Ale jedyne, co była w stanie zrobić, to jeszcze bardziej się w nich zatopić.

Nigdy nie czuła się tak samotna. Co takiego powiedziała jej Hermiona tego dnia, kiedy przyłapała ją na wymiotowaniu w łazience? Pomiędzy Wszystko będzie dobrze, powiedziała… Lepiej jest kochać kogoś i go stracić niż nigdy nie zaznać miłości. Coś w tym stylu. Ginny pozwoliła sobie uwierzyć swojej przyjaciółce. Pozwoliła by jej szlochy zostały uspokojone przez głos i słowa Hermiony. Ale teraz… Pokochany i stracony. Pokochany i stracony. Te słowa nadal dźwięczały jej w uszach. To jest lepsze? Lepiej jest tak cierpieć, być tą silną? Czy łatwiej byłoby gdyby nigdy nie przyciągnęła uwagi Harry’ego? I to ciągłe pytanie: dlaczego pozwoliła mu odejść? Gdzieś głęboko wiedziała, że była to dobra decyzja. Ta malutka część jej walczy z pozostałą częścią serca, walczy by przeżyć. Walczy po przegranej stronie i jest tego świadoma. Zbyt bardzo tego żałuje.

I właśnie dlatego Peter Daniels. Zmiana powietrza by przegonić moje myśli, powiedziała sobie. Peter Daniels uganiał się za nią od trzeciego roku. Oczywiście, wiedziała o tym. Widziała to w jego oczach, kiedy widział ją z innymi chłopakami – Michaelem (jej najgorsza decyzja w życiu), Deanem (słodki, zbyt słodki Dean), Harry. Nie wykorzystywała tego. Nie była zainteresowana chłopakami młodszymi niż ona. Oni zbyt szybko wypluwali z siebie słowo na ‘K’. Ale Peter wyrósł na dosyć szczupłego i przystojnego młodego mężczyznę. Był wyższy od niej. Więc wreszcie zebrał się na odwagę by zaprosić ją na randkę. Zgodziła się.

To nie jest tak naprawdę randka, wmawiała sobie. Powiedział jedynie, Jeśli nie masz żadnych planów, może moglibyśmy wybrać się razem do Hogsmeade. Po prostu… spędzić razem trochę czasu. Ale ona widzi prawdę w jego oczach. To są dobre oczy, orzechowe z domieszką zieleni, ale nie wystarczającą by przypominać jej o Harrym za każdym razem, kiedy w nie patrzyła. Nigdy nie opuszczają jej oczu. Aż zaczęła się zastanawiać, co jest tak fascynującego w ich brązie.

- Cieszę się, że się zgodziłaś. – powiedział Peter, nareszcie decydując się by napić się swojego Kremowego Piwa – Ginny, ja…

Podniosła się gwałtownie.

- Muszę iść.

Wyglądał na zdezorientowanego. Zranionego.

- Co?
- To nie twoja wina. – powiedziała zgodnie z prawdą – Ja… ja nie mogę tego zrobić.

I wyszła.

~-o-~

Spędzili Walentynki w jej domu. Zaprosiła go, lub może zmusiła do przyjścia. Trudno było go przekonać do wyjścia gdziekolwiek. Czasami go nie rozpoznawała. W przeciągu kilku miesięcy, Lee przeszedł ze złego stanu w jeszcze gorszy. Kiedy obudziła się ze śpiączki, niemal się go bała, tej zmiany, która w nim zaszła przez te kilka miesięcy, podczas których była w śpiączce. Ale jeszcze bardziej przerażające było obserwowanie powolnej transformacji. Jej przyjaciel – i nie tylko – powoli poddaje się swojej pracy.

- Lee – powiedziała pewnego dnia – Może powinieneś wziąć kilka dni wolnego?
Jeśli wzrok mógłby zabijać, Katie byłaby martwa w tym momencie, ponieważ spojrzenie, jakie rzucił jej Lee miało sobie niezliczone ilości jadu.

Dziś byłą niedziela. Była pewna, że gdyby nie to, nie zdołałaby go złapać. Ale to niedziela i nie mógł pójść do pracy, więc zgodził się przyjść. Zapomniał co to za dzień. Albo może wiedział i nie chciał tego uczcić. Przecież ni byli już razem… już nie. Jeśli kiedykolwiek tak naprawdę byli.

Bolało ją wspominanie tych czasów. Przez jakiś czas myślała, że byli szczęśliwi. Lee nie był takim typem, który wykorzystywał dziewczyny i jej też nie wykorzystał. Robił miłe rzeczy, jak zwykle. Poświęcał jej uwagę i był uroczy przez kilka miesięcy. Nie to nie tego wtedy chciała, więc on podporządkował się jej oczekiwaniom z łatwością. Wiedziała, że ją kocha. Wiedziała, że oddałby za nią życie. Wiedziała, że zamartwiał się kiedy była w śpiączce. Ale to nie była taka sama miłość jak z jej strony. Nie pamiętała dokładnie dnia, w którym zdała sobie z tego sprawę, ale pamiętała ból.

Powinna mu podziękować za to, że nie kontynuował tej imitacji związku, naprawdę.

Ale nie czuła wdzięczności.

~-o-~

Walentynki to jakiś żart.

Tak właśnie myślała Narcyza kiedy Lucjusz dawał jej pierścionek, naszyjnik, diamenty, perfumy lub cokolwiek innego, równie drogiego. Kiedy poślubiła Lucjusza, uwielbiała biżuterię. Nadal myślała, że jest piękna, ale teraz, noszenie długiego naszyjnika z chińskich pereł, które otrzymała w prezencie ślubnym lub dużych platynowych kolczyków z rubinami, które miały tylko trzy lata, lub grubej, srebrnej bransolety wyglądającej jak wąż, którą pokochała od pierwszego wejrzenia, wydawało jej się bardziej bezguściem niż elegancją. Teraz, jedyną biżuterią jaką nosiła była para pierścionków, których nigdy nie ściągała: rodowy pierścień Blacków zrobiony z platyny i jej złota obrączka ślubna. Nawet Andromeda nadal miała swój pierścień Blacków, Narcyza widziała go na jej ręce. Co więcej, Bellatrix mówiła, kpiącym głosem – te pierścienie ją rozwścieczały, bo Andromeda i Syriusz byli wydziedziczeni – że Syriusz nadal miał swój kiedy umierał. Gdyby powiedział to ktoś inny niż Bella, Narcyza by mu nie uwierzyła. Syriusz porzucił rodzinę. Ale Bellatrix nie kłamałaby na ten temat.

Lucjusz uwielbiał widzieć ją błyszczącą. Ze złotem na szyi, diamentami zwisającymi z uszu, rubinami na dłoniach. Lub może po prostu lubił trwonić ich fortunę na swoją żonę. Kiedy wychodziła za mąż, wiedziała, że ją kocha i nie będzie przejmował się pieniędzmi wydawanymi na prezenty dla niej. Przez najbliższy czas nie będzie miał tej przyjemności. Jeśli kiedykolwiek będzie ją miał. Przeogromna grzywna jaką musieli zapłacić uszczupliła ich fortunę i musieli ograniczać swoje wydatki. Przejawiało się to w tańszym winie, które pili, mniejszych zakupach, ale także w zgarbionych ramionach Lucjusza. Myślał, że ona wini go za ich los, ale to nie była prawda. To była ich wina, nie tylko jego.

Nadal mieli wystarczająco by przeżyć. Gdyby nie Draco, prawdopodobnie nadal wydawaliby tyle samo co wcześniej, ale wiedzieli, że wtedy nie zostałoby nic dla ich syna. To była najgorsza część tej sytuacji, naprawdę. Mieli nadzieję, że zaoszczędzą wystarczająco dla Draco, tak samo jak ich rodzice zaoszczędzili dla nich. Lucjusz odziedziczył całą fortunę Malfoy’ów. Narcyza wniosła mniejszą część dziedzictwa Blacków. Oboje myśleli, że ich syn będzie niesamowicie bogatym człowiekiem, ale jak się okazało, możliwe, że zostanie jedynie z kilkoma tysiącami galeonów.  Narcyza nie wiedziała czy pogodzi się z opuszczeniem tego świata wiedząc, że nie zapewniła swojemu jedynemu dziecku warunków, jakie jej zapewniono. I właśnie dlatego chciała przejąć fortuny obojga Lestrange’ów, Rabastana i Rudolfusa.

Bella, jej siostra, poślubiła Rudolfusa i to była ich najbliższa rodzina. Rabastan i Rudolfus ukrywali się. Narcyza była pewna, że wkrótce zostaną zabici lub uwięzieni. Nawet jeśli by ich nie złapano, już nigdy nie wejdą do banku. Ich pieniądze prawnie należały się Narcyzie. Tak przynajmniej sądziła. Ale prawo Śmierciożerców nie było takie samo jak reszty ludzi. Ministerstwo może zadecydować, że przejmie pieniądze, ponieważ Rabastan, Rudolfus, Bella i Lucjusz byli Śmierciożercami. Jeśli ona dostanie te pieniądze, Ministerstwo nie będzie z tego powodu zadowolone. Narcyza uszczupliła trochę ich oszczędności by znaleźć kogoś, kto będzie dla niej walczył w sądzie i miała nadzieję na wygraną. Jeśli ich szacunki były poprawne, pieniądze – astronomiczne sumy pieniędzy – wystarczą by zaspokoić ich strach o przyszłość Draco.

Lucjusz wiedział o jej działaniach i nie aprobował ich – Narcyzo, przyciąganie uwagi do nas jest teraz zbyteczne – ale nie zwolnił mężczyzny, którego zatrudniła ani nie kłócił się z nią o to, bo wiedział, że ona ma rację. Ponieważ to, co się dla nich liczyło najbardziej, to ich syn.

Nie tęskniła za pieniędzmi. Wiedziała, że jeśli je otrzyma, zaoszczędzi każdego knuta dla Draco, bo zdała sobie sprawę, że ich nie potrzebuje. Więc jeśli czuje się dziwnie w Walentynki kiedy Lucjusz budzi ją pocałunkiem, z pustymi rękami, nie czuje się ani trochę smutna czy zła. Jakimś sposobem, wydaje jej się to… dobre.

~-o-~

Dla Molly, Walentynki przez lata były niesamowicie szczęśliwym dniem, odkąd tylko zaczęła spotykać się z Arturem. Wydawało jej się, że te były najtrudniejszymi w całym jej życiu. Molly walczyła w wojnach i wiedziała jak radzić sobie z trudnościami, ale jej słabym punktem zawsze były – i zawsze o tym wiedziała – jej dzieci. Właśnie teraz, nie mogła przestać myśleć i zamartwiać się o swoje dzieci.

Bill miał piękną żonę, która go kocha i to on był jej najmniejszym zmartwieniem. On zawsze był przykładnym starszym bratem. Charlie był sam, ale był silny wiedział jak o siebie zadbać. Źle zaczyna się dziać przy Percym. Percy, myślała, był odpowiedzialny za co najmniej połowę jej zmarszczek na czole. Percy, który ich zostawił chwilę po tym, jak dorósł. Percy, który ignorował swojego ojca w pracy. Percy, który zawsze nienawidził bycia biednym… Percy teraz też już był żonaty, Alego jego żona nadal była jeszcze dzieckiem i do tego, ledwie się znali. Molly się zamartwiała.

Potem był George. Tak trudno jest nie powiedzieć Fred i George, że nadal przyłapywała się na robieniu tego błędu. Zawsze wtedy oczy George’a zakrywała mgła, a w pomieszczeniu zapadała martwa cisza. Molly tak bardzo tęskniła za Fredem, że nie wiedziała, że to możliwe, ale najbardziej tęskniła za Georgem. Ponieważ George nadal żył, a ona czuła jakby musiała trzymać go blisko siebie, ale nie może. On ucieka z jej uścisku, daleko od niej. I Molly się zamartwiała.

No i potem jest jeszcze Ron, który jest już dużym chłopcem i pracuje dla Ministerstwa. Jest z niego dumna i szczęśliwa, że znów ma go przy sobie po roku ukrywania się. Ale w tym samym czasie, tęskni za tym małym chłopcem, którego dojrzewanie obserwowała. Nigdy nie chciała by był aurorem, bo życie jest wystarczająco niebezpieczne i wiedziała, że Ron nie jest stworzony do takiej pracy. Będzie w niej dobry, to oczywiste, ale nie będzie jej uwielbiał tak jak powinno uwielbiać się swoją pracę. Nie mogła pozbyć się uczucia, że jej najmłodszy syn jest nieszczęśliwy. I Molly się zamartwiała.

Harry zawsze miał specjalne miejsce w jej sercu, bo chłopak był sierotą i potrzebował i zasługiwał na miłość. Ale dlaczego on i Ginny już ze sobą nie rozmawiali? Kochali się, byli dla siebie stworzeni. Molly widziała swoją dziewczynkę w Święta i Ginny też była nieszczęśliwa. Nałożyła dobrą maskę, ale matka wie takie rzeczy i Molly wiedziała, że jej córka nie jest już szczęśliwa. Nawet pomimo tego, że była kapitanem drużyny Quidditcha w szkole i jej oceny były tak dobre jak zawsze. I Molly się zamartwiała.

Była jednak osoba, o którą nigdy się nie martwiła, bo z nim było na odwrót. To on martwił się o nią. Kiedy Artur wręczył jej kwiaty i pocałował jej dłonie w Walentynki wiedziała, że ich zamartwianie się jest tego warte. Zbyt bardzo kochała swoją rodzinę by tego żałować.

~-o-~

Petunia nigdy nie lubiła Walentynek. Vernon  o tym wiedział i pomimo tego, nalegał na wręczanie jej kwiatów każdego czternastego lutego, ale zwykle na tym się kończyło. Jednak dzisiaj – może dlatego, że rok temu przegapili ten dzień kiedy się ukrywali – zabrał ją do wystawnej restauracji. Założyła miękką, zieloną sukienkę, która według Vernona wyglądała na niej uroczo, i perfumy, które dał jej rano.

Kiedy wrócili do domu, przypomniała sobie, że nigdy wcześniej nie miała na sobie tej sukienki. Lily wyglądała zniewalająco w zielonym. Nie uroczo, jak Petunia dzisiaj, ale przyciągająco, nieziemsko. Pamiętała również, dlaczego nie lubiła Walentynek. Kiedy były dziećmi, Lily je uwielbiała. Kiedy Lily miała dziewięć lat, co teraz zdawało się wiekami zanim dostała list z Hogwartu, jej klasa miała zrobić kartki walentynkowe.  Ona zrobiła uroczą, z bukietem petunii na wierzchu, dokładnie skopiowanym z książki dla ogrodników, i pokrytą brokatem. Napisała na niej, najstaranniej jak umiała, Bądź moją Walentynką. Dała ją swojej siostrze tego wieczoru i bardzo się martwiła, bo trzynastu z szesnastu chłopców z klasy dało jej kartki, a ona nie miała nic w zamian. Petunia powiedziała „Nie martw się. Pomogę ci.” . I dwie siostry spędziły noc produkując kartki. Żadna z nich nie była tak oryginalna jak ta Lily.

Vernon brał właśnie prysznic. Słyszała wodę. Otworzyła swoją szafkę nocną i wyciągnęła z niej pudełko na biżuterię. Tam, na samym dnie, leżała brokatowa, żółto – biała kartka, trochę pognieciona przez częste oglądanie.

Bądź moją Walentynką, Petunio.

~-o-~

Angelina kochała Freda. Może nie był to taki rodzaj miłości, jaki prowadzi do małżeństwa. Wtedy tego nie wiedziała i teraz już nigdy nie będzie wiedziała. Ale to zawsze było dla nich wystarczające, dla nich obojga, ponieważ wiedzieli, że mają dopiero dwadzieścia kilka lat, była wojna i nie szukali zobowiązań. Szukali czegoś znajomego i pocieszenia. Całowali się, śmiali się i trzymali się razem, bo dawało im to poczucie normalności kiedy cały świat, który znali, nieustannie się zmieniał. Kiedy umarł, jej serce rozpadło się na drobne kawałki.

Nie była jedyną. Czasami czuła się samolubna, zawstydzona, że mogła pomyśleć, że coś straciła, podczas gdy za każdym razem, kiedy widziała George’a, ten wyglądał gorzej. Wiedziała, że jego rodzina ciężko przyjęła stratę, ale George był najbardziej poszkodowany. I jak ktokolwiek mógłby go winić? Ona winiła. Rozumiała go, ale w tym samym czasie była na niego zła. Zła za sprawianie, że czuła się winna. Złą za powolne uwalnianie się z jej uścisku kiedy wiedziała, że jedyną rzeczą, której chciałby Fred było by się go trzymała, nie pozwalała mu opaść w nicość. George musiał zostać. George musiał żyć.

Właśnie dlatego dzisiaj tu była, nawet jeśli nigdy nie było niczego nawet trochę romantycznego pomiędzy nią i Georgem. Nie mogła poprosić Lee by został, ponieważ spędzał tyle czasu w pracy, że czułaby się winna za porwanie go od Katie w Walentynki. I nie mogła zostawić George’a samego. Od czasu Bitwy, nawet na sekundę nie zostawiali go samego i nadal nie ufała mu wystarczająco by to zrobić. Więc spędzała Walentynki w mieszkaniu nad sklepem bliźniaków.

- Nie jestem dzieckiem, Angie. – powiedział George kiedy pokazała się w drzwiach tego ranka, wiedząc doskonale dlaczego przyszła – Nie potrzebuję opiekunki.
- Nie jestem twoją opiekunką. – powiedziała – Jestem twoją przyjaciółką.
- Walentynki nie są dniem dla przyjaciół.
- Więc będę twoją Walentynką. – powiedziała lekkomyślnie – Jeśli tego trzeba. Ale podoba ci się to czy nie, George, zostaję.

Spojrzał na nią z uśmiechem na ustach.

- Podoba. – powiedział w końcu.
- Co?
- Podoba ci się to czy nie, zostajesz. – powtórzył – Więc zdecydowałem, że mi się to podoba.

Angelina kochała również George’a. George był w rozsypce, był popsutą duszą, połową czegoś, co kiedyś było całością i już nigdy nią nie będzie. Kochała go, ponieważ on potrzebował jej jak powietrza. Kochała go, ponieważ straciła tą samą rzecz. I może, jeśli by po prostu spróbowali, połamane kawałki ich serc dałoby się dopasować. Nie idealnie, ponieważ niektóre części zaginęły na zawsze, ale na tyle dobrze by dać im pocieszenie i ciepło. I może kiedyś to będzie dla nich wystarczające.


CZYTASZ = KOMENTUJESZ

***
Ah... Walentynkowy rozdział! Mam nadzieję, że Wam się podoba :)
Btw, możecie polecić mi jakieś koncerty/festiwale w Polsce, w wakacje? 

xoxo
Lexie

4 komentarze:

  1. Pieeerwsza :p
    Rozdział super : )
    Kiedy next ??
    xoxo
    -evanesca

    OdpowiedzUsuń
  2. Tak jest ! Idealny... nie lubię Walentynek, ale rozdział taki um... kochany ? Tak, zdecydowanie dobrze trafione słowo. Standardowo popłakałam się przy wzmiankach o śmierci Freda - to silniejsze ode mnie :c
    Pozdrawiam i czekam na następny,
    heavy x

    P.S: Dużo szczęścia i miłości z okazji Walentynek ! x

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Doskonale cię rozumiem! Dla mnie temat Freda też jest dosyć... wrażliwy :)

      Usuń
  3. o mój .... walentynkowy rozdział bleeee
    ale fajny :)
    blee dlatrego, ze nie lubię walentynek ;)
    Weny.
    Pozdrawiam,lili.

    OdpowiedzUsuń

Calliste Bajkowe szablony