czwartek, 27 czerwca 2013

Hospital Beds by land of a thousand words

Witam, witam :)

Dzisiaj coś nowego. Ostrzegam - smutne!

 tutaj możecie znaleźć oryginał. Piszcie, co myślicie o tym opowiadaniu.

PS. zostałam nominowana do Liebster Award, ale mam trudności z wybraniem kolejnych 11 blogów do nominowania... Strasznie trudne zadanie. 

Miłego czytania :)


~-o-~

„Leżąc w szpitalu, nie mamy żadnych szans na ozdrowienie; szczęście i cierpienie.”

Pewnego chłodnego, szarego poranka, wczesną jesienią, Hermiona Granger nareszcie się obudziła przez dźwięk pikania; z lekkim postukiwaniem na dodatek. Powtarzające się, jak krople deszczu uderzające o szkło. Buty stukały o podłogi, które były zbyt czyste dla ich własnego dobra. Przytłumione szlochy, mdlejący okrzyk. Ale oprócz tej dziwnej mieszanki bliskich pikań i dalekich stukań, było cicho. Pik. Stuk. Pik. Stuk.

Bała się otworzyć oczy. Nie mogła być pewna jak długo tutaj leżała, przytomna i obudzona, ale z zamkniętymi oczami. Co zobaczy, kiedy je otworzy? To dobrze słyszeć odgłosy i robić założenia, ale czasami jej umysł po prostu nie mógł się powstrzymać i odpływał. Czasami wybierał się w miłe lokalizacje; białe piaszczyste plaże, które odwiedzała z rodzicami, boiska do Quidditcha i śniadania w Norze. Ale czasami… czasami było tam ciemno. Mokro i o zapachu śmierci. Brzmiało jak krzyk.

Jej powieki powoli się uniosły i ujrzały… zaskakująco pusty pokój. Prawdę mówiąc, nie była zbyt załamana z tego powodu. Spodziewała się, że niedługo zobaczy swoich przyjaciół, ale teraz, naprawdę, wolała być sama. Żeby przyzwyczaić się do swojej sytuacji. Ale technicznie rzecz ujmując, nie była sama. Otworzyła usta by wydać z siebie ciche westchnięcie i zamarła.

Draco Malfoy trochę podrósł przez ten ostatni rok lub dwa, odkąd opuścili Hogwart. Szósty rok dosyć odcisnął się na jego ogólnym wyglądzie. Włosy mniej błyszczące, chudy tak, że było widać kości, zbyt przerażony by się odezwać. Zbyt przerażony by zrobić cokolwiek. Do dnia, kiedy jego najlepszy przyjaciel został zamordowany. A potem jego matka, potem jego ojciec, a potem pokazał się w drzwiach pod Numerem 12, wyglądając jakby śmierć już się do niego dobrała. Nie myślała, że może wyglądać gorzej niż wtedy, kiedy wędrował bez celu po korytarzach Hogwartu jak duch. Myliła się. Postawienie się na nogach zajęło mu trochę czasu. Ale w końcu zaczął pojawiać się na spotkaniach, rozbudowując strategię po strategii. Nie było niespodzianką, że jest w tym dobry. Po prostu miał do tego talent. Już około roku walczy z Zakonem. Pomimo tego, że jest już większy, nadal wyglądał na strasznie małego na tym łóżku. Jego włosy były trochę dłuższe, trochę mniej blond. Miał delikatny zarost i pomyślała: Boże, musi tego nienawidzić. I to oczywiście zmusiło ją do rozmyślania o tym, czy on potrafi nienawidzić cokolwiek.

- Przestań – jej własny głos brzmiał obco. Zachrypnięty i suchy. Dźwięk był ledwie słyszalny, co sprawiło, że pokój wydawał się jeszcze bardziej pusty. Już nie czuła się wdzięczna za bycie samą i spojrzała na drzwi tęsknym wzrokiem. Wszystko, żeby chociaż na chwilę oderwać wzrok od okupowanego łóżka naprzeciwko niej.

~-o-~

Jej następna pobudka była bardziej przyjazna. Harry siedział po jednej stronie, a Ron po drugiej, rozmawiając cicho. Delikatnie pociągnęła nosem, na co obaj odwrócili głowy w jej stronę. Harry obdarzył ją jednym ze swoich szczerych, firmowych uśmiechów, a Ron próbował ukryć każdą oznakę przytłaczającego uczucia, które czasami sprawiało, że czuła się dziesięciokrotnie lepiej lub gorzej. Teraz było gorzej.

- Hermiona – powiedział delikatnie Harry, leciutko ściskając koniuszki jej palców. Wskazała na dzbanek z wodą na stoliku obok łóżka i Ron szybko nalał jej do szklanki. Obaj wpatrywali się w nią kiedy brała małe łyki chłodnego, kojącego napoju. Nie popędzała tego. Czekali bóg wie ile. Mogli czekać dłużej.

Nie była zbyt spragniona minutę czy dwie później, więc wreszcie przemówiła. Poczuła ulgę, kiedy jej głos brzmiał znajomo i kojąco.

- Jak długo spałam? – próbowała mówić pewnym głosem. Pomimo tego, delikatna woń strachu była słyszalna. Dzień, tydzień, miesiąc… rok?

- Tylko jakiś tydzień lub dwa, Miona. – odpowiedział jej Ron. Pomimo tego, że próbowała się powstrzymać, nie mogła i zastanawiała się, czy mówili tak cicho by nie przeszkadzać Draco. Więc pewnie teraz śpi.

Westchnęła z ulgą (z dwóch powodów, ale tego nie musieli wiedzieć), a Harry zaczął mówić zanim była w stanie zadać kolejne pytanie.

Przesiadł się na pobliskie krzesło, ale jego palce nadal ściskały jej.
- Pamiętasz ostatnią obławę, zgadza się?
- Tak. Dostaliśmy dosyć ważne informacje na temat lokalizacji Bellatrix?
- Tak… - kontynuował – Ty i Draco zgłosiliście się. Tonks i Ron poszli z wami. – kiwnęła głową w zrozumieniu. W tym miejscu jej wspomnienia zaczynały się zamazywać – Ten cynk nie był tylko ważny, Hermiona. Był wszystkim, na co czekaliśmy. Wiedzieliśmy, że ma tuziny kryjówek w całym kraju, ale tą musieliśmy znaleźć. To był jej Numer 12. Były tam informacje na temat lokalizacji grup Śmierciożerców i podobno była tam również biblioteka Czarnej Magii. Czarnej Maggi, którą potrzebowaliśmy zrozumieć by być w stanie zniszczyć Vo… Sama-Wiesz-Kogo.

Więc zaklęcie namierzające nadal działało. „Nie wymawiamy imienia Wielkiego Złego Wilka, rozumiesz?”„Tak, mamo.”. Teraz zaczynała się trochę martwić. Wcześniej, budziła się w szpitalu wiele razy. Zwykle po prostu przechodzili do sedna sprawy, nigdy nie bawili się w detale by przypomnieć jej, dlaczego musieli coś zrobić. Wiedziała dlaczego. Wiedziała dlaczego odkąd miała 11 lat i podążyła za nim przez klapę w podłodze Hogwartu. Wiedziała. Zawsze wiedziała.

- Po prostu to powiedz, Harry! – powiedziała rozdrażniona.

Harry szybko rzucił okiem na Rona, prawdopodobnie mając nadzieję, że ona nie zauważy. Ale zauważyła. Widziała wszystko, powinni o tym wiedzieć.

- Zdobyliście informacje Hermiono. Ty i Draco. Zdobyliście je razem… Byliście wspaniali.
- Niesamowici. – potwierdził Ron z uśmiechem. Teraz siedział w nogach jej łóżka, zaraz za kocem, który przykrywał jej stopy.

Nie wiedziała dlaczego mówili, że ona była wspaniała, ani dlaczego odnosili się do obojga, jej i Draco mówiąc, że byli „wspaniali”. Nigdy nie zachowywali się w stosunku do niego zbyt przyjaźnie.

- Hermiona… tak mi przykro – Harry puścił jej dłoń by zdjąć swoje okulary i położył je ostrożnie na łóżku. Patrzyła jak potarł swój nos i miała wielką ochotę uderzyć go w głowę. Kto przeprasza jakby miał się zaraz skończyć świat, nawet nie wspominając za co przeprasza?

- Wiedzieliśmy o tobie i Draco, Miona. – nie wyglądała na zaskoczoną pomimo tego, że była. Była również zdziwiona, że to Ron to powiedział, i że nie doświadczał charakterystycznego zarumienienia Weasley’ów. Od górnej części policzków, na czole i karku. Ron i Harry wymienili kolejne ze spojrzeń, które doprowadzało ją do wściekłości. Harry znów spojrzał na podłogę.

- Byłaś w ciąży.

Teraz wyglądała na zdziwioną.

~-o-~

Miesiąc wcześniej

Nawet lubiła to skradanie się. Pomimo tego, że skradali się tak już dłuższy czas, nadal to lubiła. To nie była sprawa bycia „zawstydzoną” czy coś w tym rodzaju. To było po prostu pragnienie posiadania czegoś własnego. Informacji, której nie musiała dzielić ze wszystkimi innymi, i tak mu powiedziała.

- Lubię mieć cię dla siebie. – powiedziała, obejmując ramionami swoje zgięte w kolanach nogi. Siedzieli naprzeciwko siebie w starej, zabytkowej wannie, którą odkryła kilka tygodni wcześniej. Rzuciła zaklęcie ukrywające na ten pokój. Powie o nim innym później. Teraz to było coś, co było jej. Ich.

Rzucił jej jeden ze swoich rzadkich uśmiechów i rozłożył ręce by oprzeć się wygodnie o porcelanowy bok. Para sprawiała, że jego włosy opadły na czoło i chciała powiedzieć coś głupiego i figlarnego, coś w stylu „Chciałabym napomknąć, iż wyglądasz dzisiaj diabelsko seksownie”. Ale nie zrobiła tego. Zatrzymała to dla siebie by móc pośmiać się później. Kiedy będzie potrzebowała śmiechu. Bo wiedziała, że prędzej czy później będzie.

Podobnie jak mogłoby się to zdarzyć w powieście Jane Austen, odpowiedział „Cała przyjemność po mojej stronie”. Zaśmiała się. Dźwięk ten został delikatnie zduszony przez wiszącą w powietrzu parę wodną. Woda zaczęła poruszać się obijać o brzegi, kiedy ruszyła się do przodu, rozsuwając jego uda jak najszerzej mogła i owijając zaborczo ręce wokół jego karku. Nadal trzymał swoje ręce na wannie, pomimo wiedzy, że ona wręcz umiera by poczuć je na swojej talii, plecach, nogach… gdziekolwiek.

- Przestań poświęcać całą swoją uwagę tej cholernej wannie, Malfoy.

Uniósł jedną perfekcyjnie ukształtowaną brew i wycedził:
- Och… Teraz jestem Malfoy, co?
- Tylko jeśli musisz.

To był jeden z tych rzadkich, ale cennych momentów, kiedy nie byli w stanie przestać się śmiać będąc razem. Nawet jeśli się wydawała z siebie głupie, podobne do pisków dźwięki, a on był pewnym siebie, uczuciowym kochankiem, którym był zawsze, nadal nie mogli przestać się śmiać. Nie była w stanie myśleć trzeźwo przez kilka minut, ale potem znów zaczynała się śmiać. To było piękne.

Kiedy woda wystygła, pot na ich skórze wysechł kiedy leżeli zaplątani w kwieciste narzuty, które wzięli ze sobą, on szeptał jej do ucha o rzeczach, które będą robić po wojnie. Było to trochę niezrozumiałe i było jej trudno skoncentrować się przez ciepły oddech na jej karku i ręce na jej ciele. Potem wreszcie odwrócił się i znalazł drogę do jej ust i mogła spijać z nich każde słowo. Zabierała wszystko i nie chciała nigdy wypuszczać.

~-o-~

- Hermiona, słyszałaś mnie? – Harry teraz na nią patrzył, jego oczy szeroko otwarte i niesamowicie zielone – Hermiona?

Zamknęła oczy i kiedy pokręciła głową mogła poczuć kiepski stan swoich włosów, które dotykały jej policzków.

- Powiedziałeś, że byłam. Powiedziałeś… byłam w ciąży.
- Przykro mi.
- Przestań powtarzać, że ci przykro. – syknęła, ale w momencie się poprawiła – To nic. To… to i tak byłby nienajlepszy czas.

Patrzyła w dół na swoje dłonie, ale wiedziała, że oni znów patrzyli na siebie, myśląc różne irytujące rzeczy, jak: „Biedna Hermiona. Na pewno teraz zacznie dziwnie się zachowywać i przeżywać. Jakby sam pomysł sypiania z Malfoy’em nie był wystarczający by musieć wylądować w psychiatryku.”

Ta racjonalna część jej mózgu wiedziała, że nigdy nie pomyśleliby czegoś podobnego. Nie ważne jak bardzo nie rozumieli jej związku z Draco, nigdy nie nazwaliby jej szaloną. Wiedzieli, że była to jedna z niewielu rzeczy, na które mogła liczyć. Do czasu starej, zabytkowej wanny i kwiecistych narzut, pomyślała smutno. Ale to się nie liczyło. Czasami, w sytuacjach takich jak ta, racjonalne myślenie na wiele się nie zdawało.

Spojrzała na Harry’ego, który założył okulary. Wyglądał na trochę zdezorientowanego widokiem wyraźnego świata. Jakby zdjęcie ich miało sprawić, że rzeczy były mniej realne, sprawić, że wszystko znów było dobrze.

- Draco, on… wszystko z nim w porządku, tak? To znaczy… on tylko śpi?

Na szczęście nie musiała długo czekać na odpowiedź, bo Harry odetchnął z ulgą i rzucił:
- Tak. On śpi. Dostał Crucio, ale nic mu nie jest. Powinien się niedługo obudzić.

Nie mogła jeszcze płakać. Desperacko chciała, ale tylko z wdzięczności, mogła poczekać. Nigdy nie traciła fasonu przy innych. Nawet przy tych, którym ufała najbardziej. Wymienili jeszcze kilka cichych słów, kondolencji i tym podobnych, ale po dwóch troskliwych pocałunkach w czoło, wyszli. Ale smutek zawisł w pokoju jak ciężki, duszący dym.

Kiedy powietrze dotknęło jej bosych stóp, okazało się, że jest lodowate, ale orzeźwiające. Przynajmniej wiedziała, że nie była na nic znieczulona. Podłoga była tak błyszcząca, jak sobie ją wyobrażała, i trochę śliska. Wędrówka do jego łóżka była dłuższa niż powinna być. Dlatego tak się dłużyła, bo wiedziała, że on nie śpi. Wystarczająco długo nie śpi. Nie dał żadnego konkretnego znaku, ale dzięki niektórym rzeczom, po prostu się to wie. Niemożliwe było, że mógłby nadal spać.

Delikatnie przejechała ręką po jego czole, odrzucając włosy do tyłu.
- Draco. – wyszeptała mu do ucha – Nic się nie stało. – dotknęła czołem jego policzka. W miejscu gdzie dotknęła nosem jego skóry, był strupek. Goił się. Wygoi się. Kiedy podniosła głowę by na niego spojrzeć, zatopiła się w jego szarych, wilgotnych oczach. Poczuła łzy, nawet nie wiedząc, że je uroiła i bez wahania odkryła jego koce i wślizgnęła się na łóżko, obok niego. Rozkoszowała się dotykiem jego stóp, jego nóg, jego brzucha na jej.


Muskał jej usta swoimi i szeptał do niej, dopóki nie zapadła w przyjemne zapomnienie. 

wtorek, 25 czerwca 2013

Cena zwycięstwa. Rozdział 10




Rozdział 10
Tutaj jest moje miejsce
17 sierpnia 1998


-Jadę do Australii.

Jeśli oczekiwała, że Harry będzie zaskoczony, albo może oburzy się i powie „Hermiona, nie możesz teraz jechać, jesteś tutaj potrzebna.”, to się zawiodła. Rzeczywiście, podniósł na nią wzrok znad gazety, którą właśnie czytał, poprawił sobie okulary na nosie i powiedział:
- Do twoich rodziców?

Kiwnęła głową.

- Nie wyglądasz na szczęśliwą z tego powodu. – powiedział, odkładając gazetę i przyglądając jej się baczniej – Wszystko w porządku?

Zaśmiała się cicho i w tym samym momencie pożałowała tego. Harry nie przeoczył gorzkiego tonu jej śmiechu i cienia, który przemknął po jej twarzy.

- Głupie pytanie, co?
- Nie, nie. – powiedziała szybko – Doceniam je. Wszystko w porządku. – skłamała.
- Coś się dzieje, wiem to.
- Ja… - zawahała się – To nic takiego, naprawdę. Tylko… pojechałbyś ze mną? – Harry nie odpowiedział więc szybko zaczęła mówić dalej – To zajmie tylko chwilę… Tylko Aportujemy się tam i wiesz… Nie wymagam żebyś został ze mną podczas konkretnego działania, bo, no wiesz…
- Dobrze. – patrzyła na niego przez chwilę.
- Naprawdę?
- Tak – powiedział, uśmiechając się i odchylając na krześle – Odetchnę trochę świeżym powietrzem, zobaczę kangury i wielkie, białe rekiny, poflirtuję z gorącymi, australijskimi ptaszynkami… jak mógłbym odmówić?

Uśmiech, którym ją obdarzył, rozjaśnił jego twarz i wygładził zmarszczone brwi. Ale nic, oprócz porządnej dawki snu, nie mogłoby usunąć ciemnych kręgów pod jego oczami. Sposób, w jaki światło tańczyło po jego tęczówkach sprawiało, że wyglądał na zdrowszego i szczęśliwszego niż minutę temu.

- Głupek. – powiedziała, bijąc go ramię – Aportujemy się prosto do domu moich rodziców, więc nic nie wyjdzie z twoich planów.
- Dobra, dobra – rzucił Harry, odsuwając się i śmiejąc - Miałem na myśli to, że nie mógłbym odmówić mojej najlepszej przyjaciółce od czasów pierwszego roku. Oczywiście, że z tobą pojadę, Hermiono… chcesz zniknąć już teraz?
- No cóż… Tak planowałam… Chyba, że potrzebujesz czasu żeby się przygotować, czy coś…
- Myślę, że przydałby się aparat… No żartuję przecież! Jestem gotowy. Em… Nie pytałaś Rona, co?

Teraz już znany ból zaatakował jej wnętrzności i niemal się skrzywiła. Ron. Nie, nie pytała go. Myślała o tym, oczywiście… Chciała żeby z nią pojechał. I on też tego chciał. W namiocie, podczas ich wyprawy, obudził się słysząc jej płacz i powiedział… powiedział…

„Oni są bezpieczni Hermiono. Podjęłaś właściwą decyzję. Są żywi, bezpieczni i szczęśliwi, dzięki tobie. I już niedługo znów ich zobaczysz” potem dodał po cichu „Pojadę z tobą”

Ale oczywiście teraz, kiedy Fred nie żył, sam pomysł zabrania jednego z Weasley’ów z dala od rodziny, nawet na kilka dni, albo nawet na kilka godzin, był niemożliwy. On prawie nie widziała Rona od czasu Bitwy, nie mówiąc już o możliwości porozmawiania z nim na temat jej własnej rodziny.

- Nie – powiedziała i ostrość w jej głosie zaskoczyła nawet nią samą – To znaczy… nie, nie pytałam go. – dodała, zmiękczając głos – Nie wydaje mi się, że byłoby to sprawiedliwe.

Harry kiwnął głową, jakby ją rozumiał. Dobrze, że to zrobił, bo ona sama nie była pewna czy siebie rozumie. Cisza trwała dopóki Hermiona nie wyciągnęła ręki i powiedziała:
- Chodźmy. – Harry skrzywił się.
- Nienawidzę Aportacji. Czy Aportacja na inny kontynent nie jest niebezpieczna?
- Tak właściwie to jest nielegalna, ale zaufaj mi Harry. – powiedziała Hermiona, jej głos zabarwiony delikatnie zniecierpliwieniem – Wiem co robię.

Uśmiechnął się do niej. Był to szeroki, szczery uśmiech, którego nie widziała od bardzo dawna. Był to śmiech, którym ją obdarował kiedy zostali przyjaciółmi, kiedy wygrali bitwę z trollem na pierwszym roku. Był to uśmiech, który widziała na jego twarzy kiedy wygrał mecz Quidditcha ze Ślizgonami. Kiedy Syriusz zaproponował przeprowadzkę do niego. Kiedy pocałował Ginny po raz pierwszy.

- Zawsze wiesz, co robisz. – powiedział.

Chwycił ją za dłoń, uścisnął ją i Hermiona ich aportowała.

Wiem, co robię, powiedziała, ale tak naprawdę, nie miała pojęcia. Przejrzała książki i stwierdziła, że największą różnicą pomiędzy Aportacją wewnątrz kraju a Aportacją pomiędzy kontynentami jest wymagany poziom koncentracji. Miały miejsce straszne rozszczepienia, ale była pewna swoich zdolności. Była, do czasu kiedy poczuła znajome uczucie towarzyszące Aportacji, które nagle stało się dziesięć razy gorsze niż zazwyczaj.

Przez lata, Hermiona nauczyła się oddychać podczas Aportacji i zwykle dyskomfort, jaki odczuwała, był minimalny. Ale to było coś innego. To było bardziej niekomfortowe, bardziej męczące i bardziej dzikie. Jakby byli wsysani w najmniejszą piłkę na świecie, potem przemieleni i wykopani w inne miejsce. Było to również dłuższe. Aportacja zwykle była natychmiastowa, ale ta trwała przez co najmniej minutę.

Kiedy wreszcie zostali wypluci z piłki, Harry zatoczył się w stronę schodków, oparł się o nie i zwymiotował w świeżo przycięty żywopłot.

- Hermiona, to ostatni raz, kiedy ci zaufałem. – zdołał powiedzieć, po czym wytarł usta rękawem – Ugh…

Hermiona była w niewiele lepszym stanie. Naprawdę niewiele. Jej gardło płonęło, jak gdyby spędziła ostatnią minutę krzycząc – co, jak zdała sobie sprawę, prawdopodobnie faktycznie miało miejsce. Nudności były bardziej wyraziste niż zwykle i miała wrażenie, że się im podda całkowicie jeśli szybko nie odejdą.

- Ugh… - zgodziła się z Harrym, siadając na schodkach by uspokoić zawroty w głowie i nudności, jej ręka automatycznie podniosła się do gardła – Chyba zwymiotuję.
- Dołącz do klubu. – powiedział Harry – Nigdy wcześniej tego nie robiłaś, prawda?
- Teraz już robiłam. Zgubiłeś jakieś części ciała?
- Żadną z tych, które widzę, ale myślę, że mogłem zgubić dziesięć lat mojego życia. I wracam z twoimi rodzicami. Samolotem. Zdecydowanie. – Harry rozejrzał się wokół – Ładny dom. Twoich rodziców?
- Tak.

To był ładny dom, ale prawdę mówiąc, była to ładna okolica. Jak wszystkie inne domy, był wolno stojący, mały i biały z ciemniejszym, spadowym dachem. Drzwi i okiennice były pomalowane na słoneczny odcień żółtego. Ogród był schludny i uporządkowany, z żywopłotem i płotkiem wokół. Hermiona pamiętała, że za domem był nieduży basen.

- Więc, pukamy? – zapytał Harry i zdała sobie sprawę, że była cicho przez długi moment.
- Tak właściwie, to dzwonimy. – powiedziała, ruszając w stronę drzwi.

Zatrzymała się z palcem zaledwie centymetr od dzwonka i nie mogła zmusić się, by go przycisnąć. Za tymi drzwiami byli jej rodzice, których nie widziała od wielu miesięcy… teraz, już cały rok. Zanim wyruszyła na poszukiwania Horkruksów z Harrym, zmusiła ich by zamknęli swój gabinet dentystyczny, przeniosła ich do kraju, którego nawet nie chcieli odwiedzić, i co najgorsze, wymazała ich wspomnienia o niej. Ale nawet to mogłoby zostać wybaczone, gdyby nie fakt, że zrobiła to wbrew ich woli.

„Nie, Hermiono” powiedział jej tata kiedy zapytała – nie, błagała – ich żeby się ukryli. „Jeśli czujesz, że musisz nas opuścić, to nie będziemy się sprzeciwiać. Ale ja i twoja mama nigdzie się nie wybieramy”

„Hermiono” dodała Marissa Granger „Mamy tutaj swoje życie. Mamy dom, pracę i wspaniałą córkę. Tutaj jest nasze miejsce”

Po dwóch tygodniach bezustannego błagania z jej strony i nieustępliwego uporu ze strony jej rodziców, Hermiona w końcu wyciągnęła swoją różdżkę i zmodyfikowała ich pamięć.

Nigdy nie zapomni wyrazu twarzy jej mamy, kiedy zdała sobie sprawę, co robi jej córka, sekundę zanim w ogóle nie pamiętała kim była. To nie było zaskoczenie czy szok. To był czysty gniew. Hermiona nie chciała nigdy więcej widzieć tego wyrazu twarzy.

Nagle Harry znalazł się za nią, jedną ręką obejmując ją w talii, drugą umieszczając na jej wyciągniętej dłoni.

- Po to tutaj przyszliśmy. – powiedział delikatnie – Zróbmy to.

I delikatnie nacisnął przycisk, dwukrotnie w niedużym odstępie. Ledwie słyszeli dwa gongi zza drzwi i Harry odsunął się od niej i puścił jej rękę.

- Nie. – powiedziała szybko, łącząc swoje palce z jego – Zostań ze mną.

I wtedy drzwi się otworzyły.

To był jej ojciec, na co zareagowała mieszanką ulgi i rozczarowania. Nie mogła nic na to poradzić, że wręcz wyciągała szyję by zobaczyć jej matkę, ale jej tam nie było. Zimny strach zagnieździł się w jej brzuchu. Chyba nigdy nie zdarzyło się, żeby jej mama nie podeszła do drzwi by odpowiedzieć na dzwonek. Jej tata powinien właśnie oglądać telewizję ze stopami na stoliku i pytać żonę, kto przyszedł.

- Witam. – powiedział jej tata głosem gdzieś pomiędzy zmieszaniem a zadowoleniem.

Wyglądał dobrze. Szczęśliwie i zdrowo. Jego skóra była delikatnie opalona, jego uśmiech szczery. Chciała krzyczeć z radości z tego powodu, ale powstrzymała się. Zamiast tego, uśmiechnęła się.

- Witam. – odpowiedziała – Czy pan Wilkins?
- Mogę coś dla państwa zrobić?
- Chcielibyśmy porozmawiać przez chwilę, jeśli nie ma pan nic przeciwko. – powiedziała; teraz nadchodzi kłamstwo – Pracujemy w oddziale Brytyjskiej Służby Zdrowia zlokalizowanym tutaj, w Australii. Chodzi o pańską matkę, Wendy Gran… Wilkins.

Jej tata zmarszczył brwi, wyglądając na zaniepokojonego. Babcia Hermiony była najmilszą kobietą na świecie, ale zbliżała się do osiemdziesięciu lat i miała problemy z sercem. Co więcej, przynajmniej zanim Hermiona zniknęła, walczyła z poważnym nowotworem.

- Moja matka? Czy wszystko z nią w porządku? Coś się stało?
- To dosyć delikatna sprawa. – skłamała bez zmrużenia okiem – Może moglibyśmy wejść do środka?
- Tak, oczywiście. – powiedział, po czym wyglądał jakby przemyślał całą sprawę – Przepraszam, że to mówię, ale wyglądacie trochę młodo jak na taką pracę.
- Nie jestem lekarzem. – uśmiechnęła się niewinnie – Jestem tylko sekretarką – podała mu fałszywą legitymację, podtrzymującą jej wersję – Nie mogłam się dodzwonić, więc postanowiłam pojawić się osobiście.

Kiwnął głową. Podejrzenie odeszło.

- Tak, linie nie działają od wczoraj. Nie to, że kiedykolwiek używamy telefonu, ale jest to trochę denerwujące. Proszę, wejdźcie.

Poprowadził ich do środka przez wąski korytarz, do małego, ale żywego salonu z oknami sięgającymi od podłogi do sufitu, modnymi meblami, sofą, fotelem i telewizorem. Fotel był okupowany przez kobietę ze złoto-brązowymi włosami, która zaczytała się w książce.

Jej mama.

- Monica – powiedział jej tata, na co Hermiona została przywołana do rzeczywistości przez dziwne, obce imię – Ci państwo są z Brytyjskiej Służby Zdrowia.

„Monica” podniosła wzrok i uśmiechnęła się ciepło. Hermiona ostro wciągnęła powietrze i ledwie poczuła dłoń Harry’ego ściskającą jej. Jej mama… się zmieniła.

Jej włosy były troszkę dłuższe, albo tylko na takie wyglądały, bo zostawiła je rozpuszczone zamiast upinać w tradycyjny kok, który zawsze nosiła do pracy. Jej nogi były podkurczone na fotelu. To było coś, czego nigdy nie pozwalała robić własnej córce. Miała na sobie luźną sukienkę, której Hermiona nigdy wcześniej nie widziała. Miała również purpurowy szal zarzucony na ramiona. Sierpień był częścią zimy w Australii, pomimo tego, na dworze wcale nie było zimno.

Pod kwiecistym wzorem sukienki można było z łatwością dostrzec krzywiznę jej sporego brzucha.

Harry uścisnął rękę Hermiony ponownie, pochylił się i wyszeptał:
- Myślę, że teraz byłby dobry moment.

Hermiona kiwnęła głową. Z drżącymi palcami wyciągnęła różdżkę, wyginając ją tak, że była ukryta za kwiatkiem doniczkowym, obok którego stała.

- Widzą państwo… - zaczął Harry – Wczoraj, pańska matka…

Hermiona przestała słuchać kłamstw Harry’ego, które właśnie wymyślał i skoncentrowała się na zaklęciu. Musiała wyszeptać przeciwzaklęcie, bo bała się, że usłyszą ją rodzice, ale również dlatego, że niewerbalna wersja nie byłaby tak silna. Słowa uwięzły jej w gardle zanim zmusiła się by je wypowiedzieć. Harry zatrzymał się w pół zdania, kiedy wyraz grozy, a potem całkowitej nieświadomości zagościły na twarzach jej rodziców. Dotarła do końca zaklęcia, westchnęła i poluźniła uścisk palców na różdżce.

Jej rodzice mrugnęli, dwa razy. Spojrzeli na siebie w zmieszaniu. A potem:
- HERMIONA! – Lisa Granger wrzasnęła, rzucając się w stronę córki.

Harry odsunął się, robiąc miejsce by jej mama mogła objąć ją w ciasnym uścisku. Hermiona zawahała się, po czym odwzajemniła uścisk.

- Mamo. – wyszeptała.
- Hermiona, Hermiona, Hermiona. – powtarzała jej mama – Jak mogłaś?

Wzdrygnęła się. I oto jest: oskarżenie. Co zrobiła… jak mogliby jej to kiedykolwiek wybaczyć?

- Tak bardzo za tobą tęskniliśmy. – powiedziała jej mama kiedy uwolniła ją z uścisku. Hermiona była zdziwiona widząc łzy spływające po jej policzkach – Och, Hermiona!
- Przepraszam. – powiedziała, przestraszona. Jej mama nigdy nie płakała – Tak bardzo was przepraszam. I wiem, że nie chcieliście, ale…
- Ale musiałaś zrobić to, co była dla nas odpowiednie. – dokończył za nią jej tata.

Odwróciła się w jego stronę i była zaskoczona widząc, że się do niej uśmiecha.

- Kochamy cię, Hermiono. – powiedział, sięgając ręką by schować za jej uchem niesforny kosmyk włosów – I masz wiele do wytłumaczenia. Ale na razie… na razie chcę tylko cieszyć się tą chwilą póki mogę. – przekrzywił głowę – Wróciłaś, więc podejrzewam, że wszystko poszło dobrze?
- Nie do końca. – przyznała. Było to trudniejsze niż sobie wyobrażała – Ale znaleźliśmy to, czego szukaliśmy, a Voldemort jest martwy. To było… - przełknęła ślinę – Nazywają to Drugą Wojną Czarodziei.
- Och, Hermiona… - powiedziała znowu jej mama, jakby nigdy nie była zmęczona wymawianiem jej imienia – Nie mogę uwierzyć, że chciałaś przejść przez to wszystko sama!
- Nie byłam sama. – powiedziała.
- No tak, oczywiście, że nie – powiedział jej tata, kiwając głową do Harry’ego – Ale twoja mama miała co innego na myśli.
- Przepraszam. – znów powtórzyła Hermiona – Naprawdę. – rozejrzała się wokół – Czy… czy byliście tutaj przynajmniej szczęśliwi?
- Tak. – przyznał – Bardzo. Bezpieczni i szczęśliwi… tego właśnie chciałaś, prawda? Och, i spodziewamy się dziecka.
- Widziałam. – powiedziała spokojnie, ponieważ wiadomość była mniej szokująca teraz, kiedy wreszcie miała swoich rodziców z powrotem – Co to będzie? Kiedy termin?
- To kolejna dziewczynka. – jej mama rzuciła, nagle zimnym tonem – Wiesz, myśleliśmy o nazwaniu jej Hermiona.
- Och.
- Powinna się urodzić w połowie października. – kontynuowała, jej głos i wyraz twarzy coraz delikatniejsze – Jako pokutę, radzę ci myśleć nad imieniem. – zaśmiała się. Dziwny wyraz przemknął po jej twarzy, chwyciła dłoń Hermiony i umieściła ją na swoim brzuchu – Czujesz? – wyszeptała.

Tak, Hermiona czuła to. Czuła kopiące dziecko. Czuła życie rosnące w brzuchu jej mamy. I chciała tylko jednej rzeczy dla tej malutkiej dziewczynki, jej siostry. Chciała, żeby dorastała w lepszym, bezpieczniejszym świecie.

I miała wielką, wielką nadzieję, że będzie mugolem.


niedziela, 23 czerwca 2013

Cena zwycięstwa. Rozdział 9





Rozdział 9
Czarne i białe
14 sierpnia 1998

Brama była zrobiona z kutego metalu, co go zaskoczyło.

Jego wspomnienia odnośnie dworu były dosyć rozmazane – pamiętał wszystko, co się wydarzyło, ale był tak spanikowany, że tło całej historii było niejasne. Oczekiwał czegoś jak złoto albo co najmniej srebro, prawdopodobnie ozdabiane jakimiś drogimi kamieniami. Jednak nadal była dosyć wystawna, z częściami żelaza zakrzywionymi w fantazyjne wzory i zakończonymi ostrymi szpikulcami skierowanymi ku górze. W efekcie powstał swego rodzaju ponury łuk, który przypominał Harry’emu katedrę.

Potem brama przemówiła ustami, które nagle się pojawiły i wyrwały go zmyśli.
- A kimże jesteś?

Było to zaskakująco uprzejme jak na bramę dworu. Przez ostatnie kilka tygodni spotkał się z całkowitymi snobami. Kingsley praktycznie zmusił go, by chodził z nim od drzwi do drzwi domów Śmierciożerców, które w większości były dworami, szukając artefaktów Czarnej Magii. Mówiące bramy, najwidoczniej, były dobrym sposobem, by powstrzymać ludzi od wejścia.

Sięgnął ręką by dotknąć zimnych prętów. Były wystarczająco mocne, co znaczyło, że nie był w stanie się przez nie przedrzeć. Było to do przewidzenia.

- Harry Potter – powiedział, patrząc na swoje dłonie.
- Przedstaw cel swojej wizyty.

No cóż, może jednak była snobem.

- Chciałbym porozmawiać z… - zawahał się – z Draco Malfoy’em.
- Przekażę wiadomość – brama zamilkła. Po chwili, otworzyła się – Możesz przejść.

Po drugiej stronie czekał na niego skrzat, i coś na kształt obojga, złości i smutku, przemknęły przez jego serce na widok tej postaci. Malfoy’owie nadal mają skrzata domowego? Zgredek nie był jedynym… Zgredek.

- Mam na imię Dippy, sir – pisnął skrzat – Pan powiedział, by zaprowadzić Pana do trzeciego pokoju gościnnego.

Trzeciego? Pomyślał Harry z lekkim uśmiechem. Dwór Malfoy’ów był naprawdę tak duży?

- Dziękuję ci, Dippy. – powiedział uprzejmie i podążył za skrzatem ścieżką, potem po schodach, a potem szerokim korytarzem, który pamiętał przez mgłę, ten obwieszony portretami.

Dippy otworzył drzwi po lewej stronie, które prowadziły do mniejszego, dłuższego korytarza. Tapety przedstawiające jednorożce, smoki i uskrzydlone konie, ozdabiały ściany. Potem skręcali wiele razy, w efekcie czego, Harry nie miał pojęcia gdzie jest. Dwór Malfoy’ów był swego rodzaju labiryntem.

W końcu, Dippy zatrzymał się przed drzwiami, trochę zziajany skłonił się Harry’emu i powiedział.
- To tutaj, sir.
- Dziękuję – znów powtórzył Harry.

Skrzat zniknął i Harry stał tam przez chwilę, patrząc na drzwi, trochę chcąc uciec i udawać, że nigdy go tu nie było. Nie byłby to taki głupi pomysł. Nie był tutaj z obowiązku. Ale skrzat został wysłany przez Malfoya osobiście więc…

Drzwi otworzyły się.

- Potter.
- Malfoy.

Malfoy przesunął się żeby przepuścić gościa i Harry spojrzał na niego z ciekawością. Jego ręce były złożone na piersiach, w geście obronnym. Patrzył prosto na Harry’ego z brodą delikatnie wysuniętą do przodu w buncie. Naokoło oczu miał ciemne kręgi, a szaty zwisały na nim luźno. Był bledszy i chudszy niż kiedy ostatnio Harry go widział, i to coś znaczyło. Już w Ministerstwie, podczas rozprawy, wyglądał strasznie.

Rozprawa, w której Harry zeznawał po jego stronie, następnego dnia zajmował całą pierwszą stronę w Proroku i innych gazetach.

- Nie sądzę, że muszę pytać, co tu robisz. – powiedział chłodno Malfoy.
- Tak właś…
- Jesteśmy wdzięczni – Harry patrzył zdziwiony.
- Słucham?
- Dziękuję ci, Potter! To miało znaczyć, że ci dziękuję! – wysyczał Malfoy i Harry zauważył, że wiecznie obecna kpina w jego głosie zniknęła – Za uratowanie mojego życia dwa razy, za ocalenie cholernego świata przed Czarnym Panem, za wyciągniecie nas z Azkabanu! Dziękuję, dobra?

Harry zaśmiał się, na co Malfoy spiorunował go wzrokiem.

- Nie… serio? Myślisz, że przyszedłem by napawać się tym, co zrobiłem? – przerwał na chwilę – Jeśli już, to ja powinienem dziękować twojej matce. Nie zrobiła tego dla mnie, ale ona uratowała moje życie, wiesz o tym. Skłamała Voldemortowi i w ogóle. Dla ciebie.
- Oczywiście, że wiem! – Draco zbladł jeszcze bardziej niż wcześniej, na dźwięk imienia Voldemorta – Pamiętam rozprawę równie dobrze jak ty. A… a poza tym, jakim cudem przetrwałeś klątwę?

Harry zamarł. Czarodzieje byli niemożliwie podejrzliwi, a śmierć nie była czymś, o czym się mówiło wszystkim naokoło. Jeśli przyznałby, że w pewnym sensie, powrócił do świata żywych…

- Nie mam pojęcia.
- Jasne, że nie masz. Powiedziałeś to samo na rozprawie… wiem, że kłamałeś.
- Ale podziałało, prawda? – rzucił Harry, zdenerwowany na sposób, jaki może wywołać tylko Malfoy – Możesz nadal żyć swoim wspaniałym życiem w swoim wspaniałym dworze…
- Moje życie na pewno nie jest wspaniałe, Potter.

Patrzyli na siebie przez kilka chwil, po czym Malfoy ustąpił i powiedział:
- Dobra. Więc dlaczego tutaj jesteś?
- Tak więc, jak już powiedziałem, twoja matka…
- Jeśli chciałeś z nią porozmawiać, mogłeś poprosić o spotkanie z nią, nie ze mną.
- Z tobą czuję się swobodniej. – przyznał Harry – Ciebie znam.
- Wcale nie.
- Właśnie, że tak. I to nie jest jedyny powód, dla którego przyszedłem.

Wyciągnął swoją różdżkę, widząc jak Malfoy wzdryga się i nagle cofa. Idiota źle zinterpretował jego gest, jednak Harry był zadowolony, że nie próbował nic zrobić. Może Malfoy się zmienia. Albo zdał sobie sprawę, że rzucenie klątwy na Wybawcę nie jest dobrym pomysłem. Albo nie ma swojej różdżki.

Harry westchnął i przejechał ręką po włosach, niemal nieświadomie.
- Jest twoja, głupku. Dobrze mi służyła, ale nadal wolę swoją własną. Pomyślałem, że chciałbyś ją odzyskać.
- Odzyskać… och. – Malfoy znów spojrzał na różdżkę i po kilku sekundach, z wahaniem wziął ją z rąk Harry’ego.
- Tak. – powiedział Harry, obserwując go jak kręci różdżką palcami – Czy… no wiesz… dobrze pasuje?
- Pasuje… tak. Jak najbardziej. – powiedział Malfoy nadal patrząc się na swoją różdżkę jakby nie wierzył, że znów ją ma – Ona jest moja.
- Tak.
- Nie mogłem… - jego głos zamarł, a jego oczy zaszły mgłą, po raz pierwszy wyglądał, jakby opuścił swoje mury, jakby zapomniał z kim rozmawia – Cieszę się. Nie mogłem znaleźć nowej, bo widzisz… chyba nie czułbym się z tym dobrze… poza tym, nikt nie zrobiłby dla mnie nowej. Dobrowolnie.

Harry nie odzywał się.

- Jest… inaczej. Trochę dziwnie. Słabiej, podejrzewam, ale to i tak lepiej niż używanie… tej należącej do mojej matki.
- Och. Tak. Ollivander… więc. Wziąłem od ciebie różdżkę więc… jej posłuszeństwo zostało transferowane na mnie, technicznie mówiąc. Ale to jest twoja różdżka, więc pomyślałem, że ci ją oddam…

Malfoy nic nie mówił przez chwilę, wyglądał jakby znów się napinał.

- Wiesz… - powiedział powoli Malfoy – Powiedziałem Dippy żeby cię tu przyprowadził, bo właśnie tutaj się to stało.

Harry rozejrzał się. Nie musiał pytać, co miał na myśli mówiąc to.
- Tak… dobrze przemyślane, ale ja słabo to pamiętam.
- Dobrze ci. – powiedział Malfoy, nagle znów z kpiną.
- Może. – Harry przerwał – Przepraszam. – Malfoy znów wyglądał na bardzo zdziwionego.
- Za co?
- Za… nasz szósty rok.
- Masz na myśli kiedy wpuściłem Śmierciożerców do Hogwartu? Też przepraszam.
- Nie za to. – Harry spojrzał na podłogę. Pod jego stopami leżał wystawny dywan, przedstawiający węże i smoki lecące w stronę czarodzieja – Za klątwę. Sectumsemprę. Kiedy cię znalazłem… - płaczącego – Mogłeś umrzeć.

Malfoy zaśmiał się, co sprawiło, że Harry znów na niego spojrzał, zaskoczony. Nie był pewien, czy kiedykolwiek widział Malfoya śmiejącego się. To była dobra zmiana. Teraz brzmiał trochę lepiej, ale nadal w jego głosie było coś z niedowierzania.

- Potter, chciałem na ciebie rzucić coś Niewybaczalnego. Nie wydaje mi się, że powinieneś mnie przepraszać za to, że powstrzymałeś mnie przed torturowaniem ciebie.
- Ja… Pomimo tego, to było złe.
- Nadal się tego trzymasz, co? Dobre i złe, czarne i białe… Dorośnij, Potter. Rozejrzyj się i powiedz mi czy widzisz chociaż jedną osobę, która jest w stu procentach dobra lub zła. – Harry uśmiechnął się.
- No cóż, nie mogę, ale w końcu tylko ty jesteś w tym pokoju,
- I ty – poprawił go Malfoy – Myliłem się. Oto cud świata czarodziejów, stuprocentowo dobry Harry Potter.
- Nie jestem… Merlinie, ja niemal cię zabiłem! To nie jest dobre!
- To się nie liczy. – odpowiedział beztrosko Malfoy – Jestem zły, pamiętasz?
- Nie jesteś. – rzucił stanowczo Harry – Jeśli byłbyś, siedziałbyś teraz w Azkabanie.
- Byłem tam.
- Za to też przepraszam – powiedział szczerze – Wyciągnąłbym was wcześniej, ale… Nie wiedziałem. Naprawdę nie miałem pojęcia… Myślałem, że powiadomią mnie o waszym przesłuchaniu…
- Nie ma przesłuchań dla Śmierciożerców – powiedział gorzko Malfoy – Żadnych rozpraw. Dostarczeni prosto do Azkabanu. Papierkowa robota jest załatwiana jak urzędnicy znajdą trochę czasu.
- Była rozprawa. – przypomniał mu Harry.
- Tak. Dwa miesiące po bitwie. Dwa miesiące w cholernym Azkabanie, Potter. Po pierwszym miesiącu… Salazarze. Dementorzy zostali wywaleni dopiero w lipcu. To było… Myślałem, że… - Malfoy zamilkł na chwilę – Kiedy już jesteśmy przy niewygodnych tematach, chyba powinienem ci podziękować. Odpowiednio tym razem. – spojrzał Harry’emu prosto w oczy – Za to, co stało się w Pokoju Życzeń podczas bitwy. Uratowałeś mi życie. A później… to też byłeś ty, prawda?
- Masz na myśli tego dwutwarzowego durnia? – czuł, że kąciki jego ust unoszą się delikatnie do góry – Tak, to byliśmy my… ja i Ron. Tak nawiasem, to on cię popchnął. Ja tylko spetryfikowałem Śmierciożercę.
- Postaram się o tym pamiętać kiedy zobaczę go następnym razem. – Malfoy wyglądał jakby miał zamiar się uśmiechnąć, ale potem moment przeminął i zmarszczył brwi – Dziękuję.

Witaj znowu, niezręczność.

- Nie ma za co.
- Jesteś teraz Aurorem, tak?
- Mam zamiar rozpocząć trening we wrześniu, tak.
- Nie wracasz do Hogwartu?
- Nie, jeśli mam na to wpływ. A ty? – Malfoy wzruszył ramionami.
- Ja… ja nie wiem. Nie dokończyłem mojego siódmego roku, a z Carrowami uczącymi, nie wiele się nauczyliśmy, ale… Mam przeczucie, że będzie to dosyć trudne. No i oczywiście nikt nie ma zamiaru zaoferować mi pracy, więc jaki sens?
- Wcale… - Malfoy patrzył na niego szczerze.
- Oboje wiemy, że to prawda.
- Tak… może – powiedział niechętnie Harry – Ja… powinienem już iść.
- Raczej tak.
- I… Podziękuj swojej matce ode mnie, dobrze?


Harry czuł, że wzrok Malfoya wywierca mu dziurę – dziesięć tysięcy dziur – w plecach, kiedy opuszczał pokój. 

piątek, 21 czerwca 2013

Cena zwycięstwa. Rozdział 8





Rozdział 8
Nierealne
31 lipca 1998

Jak każdego ranka, obudziła się pokryta potem, oddychając ciężko. Nie wiedziała o kim tym razem śniła, i nie chciała wiedzieć. Koszmary, które nawiedzały ją w nocy, były za każdym razem takie same. Tylko ofiara się zmieniała. Promień zielonego światła, jej zduszony krzyk, ktoś upadający na ziemię – kto? To było pytanie, które zadawała sobie każdego ranka po przebudzeniu. Kto umarł, jak wielu umarło, kto będzie następny? W swoich snach przeżywała śmierć Freda. Widziała umierających Tonks, Lupina i Colina Creevey. A potem sny się zmieniły i widziała jak George, Ron, Bill, Charlie, Percy, Harry, Hermiona i Luna upadają na ziemię, nieżywi. A potem zaczęła śnić o swojej własnej śmierci i jakimś cudem te sny były łatwiejsze do zniesienia.

Nie ważne jak wiele razy powtarzała sobie, że to już koniec, że wszyscy są już bezpieczni, nie była w stanie zapomnieć.

Zaczęła rzucać Muffliato na jej pokój i zamykać go na zaklęcie, którego nie przebije zwykła Alohomora, bo jej rodzina miała inne zmartwienia niż jej sny. Następnego poranka po tym, jak zrobiła to po raz pierwszy, Krzywołap patrzył na nią z urazą, jakby pytając: „Dlaczego nie mogę już z tobą spać?”. Noc wcześniej nieświadomie wyrzuciła go z łóżka podczas jednego z koszmarów.

Usiadła na łóżku, sięgnęła wierzchem dłoni do pokrytego potem czoła i starała się uspokoić oddech. Wdech, wydech. Wdech, wydech. Wdech, wydech. Wdech… wydech. Skuteczność jej poczynań była zaskakująca – przez wiele dni czuła uporczywy ból w klatce piersiowej i wiedziała, że był bardziej psychiczny niż fizyczny, ale to był pierwszy raz, kiedy ból zniknął podczas oddychania.

Potem poczuła coś, co nie było potem, a płynęło po jej policzku, i zdała sobie sprawę, że płacze.

- Cholera. – powiedziała i mrugnęła kilka razy. Nie płakała ani razu od czasu Ostatecznej Bitwy. Wiedziała, że jeśli by zapłakała, byłaby zgubiona. Kiedy by zaczęła, nie byłaby w stanie przestać.

Jej oczy wyschły i niemal odetchnęła z ulgą.

- Teraz wstań. – powiedziała głośno i wstała.

To był kolejny z jej nowych nawyków. Łatwiej jej było przetrwać dzień, jeśli dawała sobie takie krótkie, jasne polecenia. Wstań. Zjedz śniadanie. Umyj zęby. Uśmiechnij się, teraz.

- Śniadanie. – powiedziała i szybko wypowiedziała przeciwzaklęcie do Muffliato i otworzyła drzwi.

Wyszła na korytarz, myśląc o tym, że chyba nigdy nie przyzwyczai się Grimmauld Place, i dlaczego nie mogliby wrócić do Nory? Dlaczego jeszcze nie wrócili do domu? Ten dom był wystarczająco duży i elegancki, ale nienawidziła jego ciemnej surowości i ponurych wspomnień, jakie w sobie skrywał. Syriusz był tu nieszczęśliwy i to nieszczęście nadal się tu utrzymywało, tak jak stare tapety wiszące na ścianach.

Jej dłoń sunęła po śliskiej poręczy, kiedy schodziła po schodach, myślami gdzieś indziej. I kiedy dotarła do końca, spotkała Hermionę.

- Przepraszam Ginny. – powiedziała Hermiona, oferując spięty, ale szczery uśmiech – Nie patrzyłam gdzie idę. Dopiero wstałaś?
- Tak. – odpowiedziała krótko.
- Jesteś ostatnia – powiedziała Hermiona, patrząc przez ramię w stronę kuchni – Prawie wszyscy już tam są. Twoja mama i Percy przyszedł z Georgem, a twój tata jest w pracy.
- Och – Ginny spojrzała na swój zegarek.

Było w pół do siódmej i była ostatnią osobą, która wstała. Co się stało z Ronem, który zawsze spał do późna? Molly musiała budzić ich osobiście, inaczej przespaliby cały dzień? Pewnie też nawiedzały ich koszmary. Albo, tak jak George, nie sypiali w ogóle.

Podążyła za Hermioną do kuchni i poczuła, że atmosfera stała się bardziej napięta. Równie dobrze, temperatura mogłaby spaść o dziesięć stopni, kiedy postawiła stopę w pomieszczeniu. Tak jak powiedziała Hermiona, wszyscy tu byli, ale nikt nic nie mówił. Wszyscy wyglądali posępnie, byli nieuśmiechnięci i zmęczeni, nie „dopiero wywlekłem się z łóżka” zmęczeni, ale „mam dosyć życia” zmęczeni.

- Dzień dobry. – powiedziała, zmuszając się by brzmieć jasno i pogodnie, a potem spojrzała na Harry’ego – Wszystkiego najlepszego – powiedziała uprzejmie, a jej uśmiech, chociaż tym razem, był szczery.

Harry wyglądał na zaskoczonego, ale nie dlatego, że pamiętała. Wyglądało to bardziej jakby on sam zapomniał o swoich urodzinach. Reszta wyglądała na zmieszanych, jakby zastanawiając się czy nadal istnieją takie rzeczy jak urodziny. Hermiona, która sama wyglądała na niewzruszoną, uśmiechnęła się do Harry’ego.

- Szczęśliwej osiemnastki Harry.
- Tak. – powiedział Harry, wyglądając na zawstydzonego – Ja… dzięki Ginny.
- Nie ma za co – powiedziała i zarumieniła się.

Nie mogła tego zobaczyć, ale poczuła ciepło rozchodzące się po jej policzkach i odwróciła się. Jego poprzednie urodziny… równo rok temu, całowali się po raz ostatni, i był to najprawdopodobniej najlepszy z ich pocałunków. Czy o nim myślał? Spojrzała znów na niego i jego oczy powiedziały jej wszystko. Nie mogła oderwać oczu od jego jasnych, zielonych tęczówek, teraz pustych i cierpiących, ale jak zwykle niekończących się.

- Wszystkiego najlepszego stary – powiedział Ron i oderwała od niego swój z wzrok. Inni jej bracia dołączyli do składających życzenia.

- Mam dla ciebie prezent – powiedziała ciszej, nie patrząc na niego – Proszę. Niezbyt dobry, ale… wydaje się przydatny.

Podała mu go. Był to nieduży, prostokątny pakunek, zawinięty w czerwony papier. Włożyła go do kieszeni swojej piżamy przed snem żeby go nie zapomnieć następnego ranka.

Harry spojrzał na pudełko, potem na nią i pokręcił głową.

- Nie musiałaś mi niczego dawać.
- Otwórz. – powiedziała stanowczo.

Więc to zrobił, uważnie odwijając ozdobny papier, z którego wyłoniło się małe, drewniane pudełko. Na wierzchu był dziwny wzór; niektóre kawałki drewna były złote, inne brązowe, jeszcze inne były tak ciemne, że wyglądały na niemal czarne. Była to układanka. Zauważyła zmieszany wyraz twarzy Harru’ego.

- Eee… - powiedział – Dziękuję. Nie wiedziałem, że są znane w magicznym świecie.

Tak, tradycyjne użycie układanki było wątpliwe w świecie, gdzie dobrze wyćwiczone zaklęcie i dobra różdżka były wystarczające by otworzyć dosłownie wszystko.

- Kupiłam na straganie na Pokątnej – wytłumaczyła – więc nic nie obiecuję… wszyscy wiedzą, że straganowi sprzedawcy są oszustami… ale ten facet nie próbował mi sprzedać amuletu chroniącego przed wilkołakami więc może coś w tym jest. Mogę potwierdzić, że Niewykrywalne Zaklęcie Powiększające jest prawdziwe, zademonstrował mi to, ale nie wiem ile będzie działało.
- Zaklęcie Powiększające? – powtórzył Harry.
- Możesz włożyć dużo rzeczy do tego pudełka, rzeczy, które normalnie by się nie zmieściły. To to samo zaklęcie, które Hermiona rzuciła na swoją torebkę. Sprzedawca zademonstrował mi to używając podpisanego Kafla, którego też sprzedawał.

Harry spojrzał na pudełko, które naprawdę było tylko kawałkiem drewna. Miało jakieś dwanaście centymetrów długości, sześć szerokości i cztery głębokości.

- Łał – powiedział – To jest naprawdę niesamowite.
- Jeśli jesteś w stanie je otworzyć – powiedziała Ginny – Oprócz tego, powinno być odporne na zwykłe zaklęcia… Alohomora i mniej – więcej wszystko, co służy do otwierania, ale jeszcze tego nie testowałam.

Harry sięgnął ręką przez stół i sięgnął po jej nadgarstek, delikatnie przyciągając go do siebie. Spojrzała do góry i ich oczy się spotkały, a potem znowu w nich tonęła.

- Dziękuję Ginny – powiedział szczerze i puścił jej nadgarstek.

Chwila minęła i Ginny odwróciła wzrok. Nagły ruch za oknem oraz dźwięk skrzydeł uderzających o powietrze, przykuł jej uwagę. Były to cztery sowy, teraz stukające dziobami w szyby. Miały nieduże koperty przywiązane do nóżek.

- Och… - powiedziała jej mama wchodząc do kuchnie, brzmiąc na speszoną – Już ta godzina? Wszystkiego najlepszego Harry… Och, Ginny, to są listy z Hogwartu.

Jedna z sów podfrunęła do Ginny chwilę po tym, jak jej mama otworzyła okno. Ginny rozpoznała pieczęć Hogwartu.

Pozostałe sowy skierowały się do Harry’ego, Rona i Hermiony. I kiedy Harry zbladł, Ron nagle poczuł się chory, to oczy Hermiony zaświeciły się, bo zdała sobie sprawę, co to jest.

- Zrobiliśmy to – powiedziała brzmiąc niemal zbyt szczęśliwie – Zrobiliśmy to! Nie myślałam…och!

Ginny wiedziała co ma na myśli. Każdy z nich uczestniczył w świętowaniu odbudowy Hogwartu i każdy z nich widział na własne oczy cudownie szybki proces. Hermiona była mniej – więcej odpowiedzialna za to. Ale to wszystko było tak surrealne… inne, z nagrobkami i tablicami… Nikt z nich tak naprawdę nie myślał o powrocie do szkoły. Ginny nie była nawet pewna czy to możliwe, tak szybko po częściowej destrukcji zamku.

Kiedy otworzyła swoją kopertę, niemal drżącymi rękami, pierwszą rzeczą, która wypadła z niej była błyszcząca, srebrna odznaka z wygrawerowanym „K”. Podniosła szybko zszokowany wzrok, ale nikt nie patrzył w jej stronę. Ron i Harry nadal wpatrywali się w ich koperty, jakby obawiali się, że mogą ich ugryźć, a Hermiona łapczywie czytała swój list.

Ginny, nie odzywając się, schowała odznakę do kieszeni piżamy i otworzyła swój list

Droga Panno Weasley,
Mamy zaszczyt poinformować Panią, że ma Pani możliwość powtórzenia szóstego roku nauki w Szkole Magii i Czarodziejstwa w Hogwarcie. Zdecydowano, że zeszłoroczne wiadomości były niekompletne i wszyscy są zobowiązani do powtórzenia klasy. Lista podręczników nie zmieniła się. Co więcej, została Pani wybrana Kapitanem drużyny Quidditcha swojego domu. Semestr zaczyna się tradycyjnie 1 września. W efekcie niespodziewanych wydarzeń, wysłanie listów zostało opóźnione. Dlatego czekamy na Pani odpowiedź nie później niż do 10 sierpnia.

Z poważaniem,
Minerva McGonagall
Dyrektor

Odłożyła list i jeszcze raz przestudiowała reakcje innych. Harry był teraz bardziej koloru szarego niż białego, Hermiona patrzyła na Rona tak… ostrożnie? Ginny jeszcze raz spojrzała na kopertę, która nadal trzymała w rękach i wyciągnęła z niej jeszcze trzy kartki. Pierwsza z nich zawierała listę podręczników i wymaganego wyposażenia, na wypadek gdyby zapomniała z poprzedniego roku. Druga była jakimś formularzem do wypełnienia, który przykuł jej uwagę, ale nie aż tak, jak trzecia kartka. Był to oficjalnie wyglądający list, miał symbol Ministerstwa Magii umieszczony w lewym, górnym rogu.

Do: Ginewry Molly Weasley
Według niniejszego pisma oraz zgodnie z prawem z 2 lipca 1998, Ministerstwo Magii pragnie poinformować Panią o zmianie w postępowaniu. Nowo-przegłosowane prawo umożliwia wszystkim uczniom Hogwartu powyżej siedemnastego roku życia w dniu 1 września 1998 oraz uczestniczącym w Bitwie o Hogwart, przystąpienie do szkolenia Aurorskiego w Ministerstwie. Czarodzieje i czarownice nie będą musieli dostarczać swoich wyników z SUMów, OWUTEMów oraz zdawać żadnych innych egzaminów.
Prosimy o potwierdzenie uczestnictwa w szkoleniu do dnia 21 sierpnia, wysyłając wypełniony przekazany formularz, koniecznie czarnym atramentem, do Ministerstwa Magii, Departamentu Aurorów.
Z poważaniem,
Persephona Daleson,
Minister Edukacji
List zatwierdzony przez: Tymczasowy Minister Magii, Kingsley Shacklebolt

Ginny spojrzała na Harry’ego jak tylko skończyła czytać ostatnie zdanie swojego listu. Trzymał w rękach swój egzemplarz i wpatrywał się w niego jakby nie do końca wierzył swoim oczom. Wiedziała, w tym momencie, że się zgodzi. Nie mógłby wrócić do Hogwartu. Nie byłby w stanie po tym, co się tam działo. Spełniłby swoje marzenie i zostałby Aurorem, nawet jeśli Voldemmort był już martwy. I nie wróci do niej.

Dlaczego aż tak się tym przejmowała? To przecież ona zdecydowała, że powinni się rozstać.

Naprzeciwko niej, Hermiona doszła do podobnych wniosków.
- Nie wracasz, prawda? – powiedziała z zarzutem i konsternacją w głosie.

Ale nie mówiła do Harry’ego.

- Przepraszam.

Ron patrzył prosto na Hermionę. Ginny nie poszła by tak daleko i stwierdziła, że jego oczy błyszczały, ale wyglądał na zadowolonego i zdeterminowanego.

Hermiona pokręciła głową.
- Twoja edukacja…
- Przepraszam… - powtórzył.

Przez chwilę wyglądała na zaskoczoną, potem jednak powoli kiwnęła głową z niechętną akceptacją.
- Dobrze – powiedziała, wcale nie brzmiąc jakby wszystko było dobrze – Dobrze

Potem wstała i szybko wyszła z pomieszczenia.

- Zero taktu. – powiedziała Ginny patrząc na drzwi – Długo nie pobędziecie razem jeśli nadal będziesz się tak zachowywał.
- Czyli jak?
- Idę poszukać Hermiony – powiedziała srogo Ginny, nie chcąc słuchać jak Harry mówi, że nie wróci więcej do Hogwartu.

Opuściła kuchnię ignorując oburzony głos jej mamy.
- Ginny! Twoje śniadanie!

Hermiona nie odeszła daleko. Siedziała na dolnym schodku schodów prowadzących na wyższe kondygnacje domu, trzymając głowę w rękach. Nie płakała, ale Ginny była pewna, że poważnie rozważała taką opcję. Usiadła obok przyjaciółki i po prostu się nie odzywała.

- Czuję, że to takie nierealne. – powiedziała Hermiona – Myślę, że go rozumiem, bo nawet nie jestem stanie sobie wyobrazić… to po prostu dziwne uczucie, że mamy wrócić do szkoły, po tym wszystkim, co się stało.
- Nierealne. – powtórzyła Ginny.

Marzyła o tym, bo to było realne. Nie marzyła o niczym więcej, tylko o tym, by to wszystko się nie wydarzyło.

- Wiem, że pójdzie – powiedziała znów Hermiona, jej głos brzmiał odlegle pomimo tego, że siedziała obok niej – Myślę, że zawsze to wiedziałam. Nie to, że kiedykolwiek lubił naukę. Ale… to nadal boli. – podniosła odrobinę głowę i spojrzała kątem oka na Ginny – Ty i Harry…
- Już nie ma mnie i Harry’ego – powiedziała stanowczo.
- Nadal go kochasz – cicho odpowiedziała Hermiona.
- To nieważne. On się zmienił. Ale Ron i ty… od kiedy?
- Od Bitwy – mruknęła Hermiona, patrząc na swoje dłonie – To po prostu się stało, wiesz? Lubiłam go od bardzo dawna. Ale od… - znów spojrzała na Ginny – od śmierci Freda, to już nie jest ta sama osoba. Dawałam mu przestrzeń, wiesz? Ale to nie wystarcza.
- On po prostu potrzebuje czasu.
- Wiem – odpowiedziała – Czasu zdala ode mnie.
- To nie tak.
- A jednak – nalegała – On potrzebuje spędzić czas z tobą… z jego rodziną. Więc ja… ja wracam do Hogwartu, to oczywiste. A on zostaje tutaj.

Ginny sięgnęła ręką i uścisnęła jedną z dłoni Hermiony.
- Ja też wracam.
- Naprawdę?

Ginny kiwnęła głową, potem uśmiechnęła się delikatnie i sięgnęła ręką do kieszeni.
- Zostałam Kapitanem drużyny Quidditcha – powiedziała, pokazując przyjaciółce odznakę.
- Och, Ginny – Hermiona uśmiechnęła się szeroko – To wspaniale.

Ginny odwzajemniła uśmiech.

I wybuchła płaczem.

Bez wahania, Hermiona przytuliła ją mocno.
- Och, Ginny. To nic takiego. – wyszeptała bezsensownie – Wszystko będzie dobrze.
- Tęsknię za nim – wybełkotała Ginny, nie wiedząc, kogo ma na myśli – Freda, Harry’ego? – Tęsknię za nim, tęsknię za nim…
- Szzz… - uspokajała ją Hermiona – Wiem.
- Nie mogę uwierzyć, że odszedł – płakała w ramię Hermiony, jej słowa stłumione przez sweter przyjaciółki – Tak bardzo za nim tęsknię… Dlaczego odszedł? – Hermiona przytuliła ją mocniej.
- Nie wiem – powiedziała cicho – Naprawdę nie wiem Ginny. Ale wierz mi…

Przekonanie w głosie jej przyjaciółki sprawiło, że Ginny podniosła na nią wzrok. Oczy Hermiony były pełne łez, ale uśmiechała się szczerze.

- On wróci.

środa, 19 czerwca 2013

Cena zwycięstwa. Rozdział 7





Rozdział 7
Szczęście jest jak szkło
21 lipca 1998

George nie miał pojęcia co tu robił. Zamek, w którym spędził te lepsze lata swojego nastoletniego życia, nie mógł być wart bólu, jaki odczuwał będąc tutaj. Nie był tutaj od ponad miesiąca – od ceremonii.

Zamek majaczył się przed nim, kolejny raz. Właśnie dlatego tu był – żeby świętować. Świętować odbudowanie Hogwartu.

Stało się to bardzo szybko, biorąc pod uwagę rozmiary budynku. Poskładanie go do kupy zajęło niewiele ponad miesiąc. Było tak prawdopodobnie dlatego, że prawie każdy czarodziej, który kiedyś uczęszczał do Hogwartu, pomagał w procesie. Lee długo gderał o tym, jak reperowano pomniki i prostowano obrazy, jak i również wspominał o dzieciakach, które robiły co tylko mogły by pomóc. Sposób, w jaki Lee to powiedział sprawił, że George zaczął się zastanawiać czy czasem nie był jedynym czarodziejem w Anglii, który się nie pojawił. Nawet Malfoy’owie „podarowali” sporą sumę na ten cel. Nie to, że mieli wybór… Ta konkretna suma pieniędzy została skonfiskowana przez Ministerstwo. Malfoy’owie wymigali się od Azkabanu, ale nie dali rady wymigać się od odszkodowania.

Jeśli każdy uczestniczył w odbudowaniu Hogwartu, to można było powiedzieć, że każdy plus jego pies uczestniczyli w oficjalnym otwarciu. Było nawet bardziej tłoczno niż podczas odsłonięcia pomnika dla poległych. I tam… tam. Zaraz na skraju Zakazanego Lasu, chowając się w cieniu. Ślizgoni.

To przystojny profil Zabiniego ich zdradził. Jak tylko George zdał sobie sprawę, że człowiek o tym wzroście i karnacji może być jedynie nim, szybko odgadł tożsamość reszty. Nott, siostry Greengrass i – o dziwo – nawet Parkinson przyszła. Oprócz nich, były jeszcze dwie identyczne bliźniaczki.

Lee wspominał, że kilku Ślizgonów fizycznie wzięło udział w procesie odbudowy. Ale to nie było kilka, to była armia. Merlinie! Parkinson chciała wydać Harry’ego Voldemortowi! Co oni próbują zrobić – udawać, że nie byli po ciemnej stronie? Udawać, że nie mają Mrocznego Znaku wypalonego w ich mózgach, lub co gorsza, na przedramionach? Udawać, że nie byli Śliz…

- Przyszedłeś – ktoś powiedział cichym głosem, wyciągając go z zamyślenia. Angelina, jak zwykle cicho skradając się do niego. Dlaczego tak bardzo nienawidził jej za to, że była tak troskliwa?

- Może nie powinienem był.
- Lee mógłby cię za… przekląć jeśli byś tego nie zrobił.

­Zabić. Niewypowiedziane słowa zawisły pomiędzy nimi, prosząc, by je zauważono. George wzruszył ramionami.

- Powiedział wczoraj coś w tym stylu. Wydaje mi się, że jego słowa obracały się wokół duszenia. – Angelina uśmiechnęła się.
- Mugolski pojedynek? Jestem zbulwersowana. Ale w końcu jego tata jest…

Przerwała nagle przypominając sobie. George prawie westchnął. W takich momentach miał ochotę rzucić się z właśnie odbudowanej Wieży Astronomicznej. Niezręczne cisze, które zawsze oznaczały śmierć. Ojciec Lee był mugolem (co jego zdaniem, miała na myśli Angelina) i został zamordowany przez Śmierciożerców niedługo po tym, jak jego syn uruchomił Potterwartę. Nikt tak na prawdę nie wiedział, czy te dwa wydarzenia miały jakiekolwiek powiązanie, ale to nie powstrzymywało Lee przed czuciem niewyobrażalnej winy i świrowania prze to za każdym razem, kiedy się upił.

Od końca wojny, nikt znany George’owi nie był „wesołym” po alkoholu i wychodzenie do klubów stało się niedorzecznym pomysłem.

- Rozmawiacie o mnie? – dziarsko zapytał Lee, pojawiając się nagle za Georgem.

Kiedy Lee nie był pijany, nie był taki zły, niemal jak wcześniej. Teraz jednak były jeszcze niezręczne cisze i okazyjne wybuchy (jak ten, który przekonał Georga wczoraj do przyjścia). Angelina była znacznie gorsza – chyba najgorsza z ludzi poza rodziną. Była byt cicha, zbyt smutna, zbyt martwa.

Kiedy Angelina zarumieniła się i nie odpowiedziała, Lee rzucił:
- Cieszę się, że przyszedłeś, George.
- Wygląda na to, że wszyscy przyszli – odpowiedział mu – Czy to jest Alicia? Dobrze mi się wydaje? Niemal cały gang, co?
- Minus Katie… - powiedziała cicho Angelina i George poczuł nagłe wyrzuty sumienia, ponieważ nawet nie poświęcił chwili by dowiedzieć się, co się stało z Katie podczas Bitwy. Wiedział, że była poszkodowana, ale nie zakładałby się o to. Prawie dwa miesiące po śmierci Freda, nadal był zbyt zajęty swoim własnym cierpieniem by zainteresować się kimś innym.

- Co z nią?
- Magomedycy… oni nie… niewiedzą czy… - Angelina dukała.
- Magomedycy powiedzieli, że nie wiedzą, czy kiedykolwiek się obudzi – dokończył za nią Lee.
- Jest w śpiączce? – wzrok jakim zaszczycił go Lee miał w sobie wszystko, od litości po złość.
- Tak, jest w śpiączce. Do cholery, George! – teraz była to zdecydowanie złość – Jeden z twoich wieloletnich przyjaciół jest od ponad miesiąca w śpiączce, a ty nie wiedziałeś?
- Nikt mi nie powiedział – próbował się bronić.
- Wiedziałeś, że była poszkodowana. Byłeś tam kiedy… kiedy ona oberwała.

Tak, to było straszne, zaklęcie uderzające w ścianę za nią, kamienie i odłamki opadające na nią i wokół niej, wyciąganie jej nieprzytomnego ciała z rumowiska… Myślał, że jest martwa, ale potem otworzyła oczy i uśmiechnęła się do niego. I zamknęła znów oczy. A teraz wiedział, że jak dotąd ich nie otworzyła ponownie.

- Jeśli pomyślałbyś, chociaż raz, o kimś innym niż ty sam, zapytałbyś o Katie. Ty… cholera, George. Ona może być w śpiączce do końca życia, a jej przyjaciel kompletnie o niej zapomniał.

Lee, jak każdy, zaczął zachowywać się inaczej przy George’u. Ale jego zmiana była w innym kierunku niż reszty: zamiast był cichym i uprzejmym jak Angelina, on stal się twardszy. Ostrzejszy. George wiedział, że próbuje pomóc, ale nieźle go to wkurzało. George nie chciał wyzdrowieć, nie chciał zachowywać się, jakby nic się nie stało.

- Nie to, że jej zależy… - rzucił Lee – W końcu jest nieprzytomna.

Łzy płynęły po policzkach Angeliny, a dziewczyna zmyła je wierzchem dłoni. I nagle porzuciła swoją delikatną fasadę, którą nosiła przy George’u od czasu Bitwy.
- Niewrażliwy dupek – powiedziała ostro – To, że straciłeś brata, wcale nie znaczy, że jesteś bardziej nieszczęśliwy niż ci, którzy stracili przyjaciół, siostry, matki… - spojrzała na Lee – lub ojców. Trzymasz się swojej żałoby, bo wydaje ci się, że masz do niej większe prawa niż reszta. I po drodze, zapominasz o wszystkim i wszystkich. Wiesz jak na to mówią?
- Nie interesuje mnie to. Jeśli uważasz, że jestem niewrażliwy, to dlaczego po prostu nie zostawisz mnie samego?
- Bo skończy się to tym, że będziesz się chciał zabić. Właśnie dlatego. – powiedział Lee zmęczonym głosem. – Słuchaj George. My wiemy, że straciłeś bliźniaka. Ale wiesz co? Niektórzy stracili więcej. Ja straciłem ojca i jednego z najlepszych przyjaciół. Kolejny z nich jest w śpiączce, kolejny może już nigdy nie być w stanie chodzić normalnie, nie mówiąc już o grze w Quidditcha.
- To śmieszne – powiedziała Alicia zza Lee, przez co podskoczył – Nie przypominam sobie, żeby Uzdrowiciele mówili cokolwiek nawet brzmiącego jak Quidditch.

George gapił się. To była ona, ciemne kręcone włosy i w ogóle, ten sam grymas wymalowany na twarzy. Niebieskie, śmiejące się oczy… czy naprawdę była szczęśliwa widząc ich. Miała na sobie czerwone szaty, które były ciaśniejsze w talii, tak wolały nosić je dziewczyny. Jedynymi widocznymi zmianami była mała blizna na skroni i…

Kule. Nie zauważył ich kiedy wypatrzył ją wcześniej. Przetrząsnął swoje wspomnienia i przypomniał sobie. Prawa noga Alici stała przyciśnięta przez gruz w tej samej eksplozji, która spowodowała śpiączkę Katie. Znowu George nie miał pojęcia, że okazało się to tak poważne. Połamane kości to nic wielkiego, ale to…

Lee też wyglądał na zaskoczonego.
- Alicia! George mówił, że cię widział, ale… Nie myślałem, że…
- Uzdrowiciele powiedzieli, ze lepiej jeśli będę dużo chodziła, a to jest ważne wydarzenie, wiesz? – poruszyła się, przenosząc więcej ciężaru na lewą nogę niż na kule. Spojrzała na George’a jakby wiedziała – i pewnie tak było – że nie ma pojęcia co jej się stało – Jest sparaliżowana ale mamy nadzieję, że tylko tymczasowo.

Jej wzrok był natarczywy. Od czasu Bitwy, George mógł podzielić ludzi na trzy kategorie: ci, którzy unikali patrzenia na niego, bo za bardzo przypominał im Freda, jak jego rodzina, i ci, którzy wpatrywali się w niego jak w dziesiąty cud magicznego świata. Trzecią kategorią była Luna.

Dziesiąty cud… Tak mniej-więcej. George Weasley, święty bez ucha, bliźniak bez brata, druga połowa czegoś, co już nie istniało.

- I Lee, Jestem pewna, że Uzdrowiciele nie mówili nic o Quidditchu – powiedział Alicia – Co myślisz George?
- Nie mogę się doczekać żeby zobaczyć cię znów na miotle – powiedział szczerze.
- Ja też. Podejrzewam, że ty nie poświęciłeś zbyt wiele czasu lataniu w ostatnim miesiącu, co? Co u… Jasna cholera! Czy to jest Malfoy?

George obrócił się, skanując wzrokiem błonia. Jego część była wdzięczna, że udało mu się uniknąć niewygodnego pytania, które każdy chciał mu zadać. Co u ciebie? Ale większa część była naprawdę zaniepokojona tym, że Malfoy naprawdę mógł się tu pokazać.

- Gdzie? Nie widzę?
- Żartowałam – powiedziała Alicia, szczerząc się kiedy się do niej odwrócił – Stwierdziłam, że tego potrzebujesz. Jesteś strasznie przybity. No dawaj, uśmiechnij się do mnie. Jestem ofiarą wojny!

Wykrzesał z siebie uśmiech, ale tylko na ułamek sekundy. Potem, dotarło do niego słowo „ofiara” i przypomniał sobie.

- Och, cholera – powiedziała Alicia, jej uśmiech zbladł kiedy wyraz twarzy George’a zmienił się z rozbawionego do pustego – Jestem strasznie głupia, prawda?
- Nic się nie stało – skłamał George, potem kiwnął głową w stronę zamku – Chodźmy.

Błonia stopniowo pustoszały kiedy ludzie zmierzali w stronę zamku. Uroczystość – jakieś sto przemów, poczęstunek, jeszcze dwieście przemów i coś, co Lee opisał jako coś, jakby Ball – odbędzie się w Wielkiej Sali. George już zdecydował, że wyjdzie zanim zaczną się tańce. Pomysł tańczenia na podgłdze, gdzie tak wiele ciał – wliczając Freda – zostało złożonych po Ostatecznej Bitwie sprawiał, że chciało mu się wymiotować.

Lee kiwnął głową i zrównał swój krok z Georgem, ale Anglelina została z tyłu, podążając za Alicią. George’owi ulżyło kiedy się od nich oddalił, zwłaszcza od Alici, która była zbyt wesoła. Została poszkodowana, może nawet będzie do końca życia, straciła przyjaciela, była blisko z Katie, która teraz była w śpiączce – co takiego miała, że była aż tak… szczęśliwa? Kiedy szedł, George kopał małe kamyczki na ziemi. To nie fair. Nikt nie powinien…

Właśnie wtedy odwrócił głowę i jego wzrok padł na skraj Zakazanego Lasu. Obóz Ślizgonów przemieszczał się, tak jak wszyscy. To ich falujące płaszcze przykuły jego uwagę. Wszyscy oprócz Zabiniego mieli kaptury na głowach. Co to ma być? Zastanawiał się George. Próbują być niepozorni? Odeszli od lasu w stronę białego pomnika, który został odsłonięty ostatnim razem kiedy George tu był. Potem, jeden po drugim, uklękli w równym rzędzie, odwróceni plecami do George’a. Po kilku sekundach podnieśli się, cofnęli o kilka kroków i po prosu stali.

Kiedy wreszcie się odsunęli i ruszyli w stronę zamku, George zdał sobie sprawę, że składali kwiaty u stóp pomnika, który tak naprawdę był obeliskiem zrobionym z białego marmuru z pięćdziesięcioma trzema nazwiskami wyrytymi w nim. U podstawy był wyryty cytat:

Fortuna vitrea est. Tum cum splendet frangitur.

Szczęście jest jak szkło, George przetłumaczył w myślach, kiedy po raz pierwszy przeczytał te słowa. Wtedy, kiedy błyszczy najjaśniej, rozpada się. I to sprawiło, że pomyślał o tym, jak Fred się śmiał umierając.

Poczuł nagły przypływ gniewu na widok Ślizgonów składających hołd poległym. Fredowi. Znajdował się gdzieś pomiędzy oburzeniem (jak oni śmieli?) i obrzydzeniem. Nieświadomi zacisnął pięść.

- Niektórzy z nich też ucierpieli. – powiedział cicho Lee, podążając wzrokiem w stronę, w którą on patrzył.

George nie kłopotał się odpowiadaniem i po prostu przyspieszył, zostawiając przyjaciela z tyłu. Był już prawie przy głównym wejściu, potem był w Sali Wejściowej i McGonagall kiwnęła mu głową kiedy wkraczał do Wielkiej Sali… i wtedy.

Lee, pojawiając się z nikąd, złapał go za ramię i przyciągnął go do siebie, podtrzymując go.
- Wszystko w porządku?
- To nic takiego. – mruknął George, odpychając go. Rozejrzał się wokół, czując, że mu niedobrze – Merlinie.
- Chore, co nie?
- Nie tak chore, jak to, że pogrzebali ludzi na całych szkolnych błoniach. – odezwał się ktoś za nimi – Dzięki ci, Merlinie, że oszczędzili boisko do Quidditcha.
- Cześć Ginny. – powiedział Lee z wymuszonym uśmiechem na twarzy – Miło cię widzieć.

George nie widział swojej młodszej siostry przez kilka ostatnich tygodni, próbując unikać wszystkiego, co chociaż mgliście przypominało życie. Mieszkała z rodzicami od czasu Bitwy, w której uczestniczyła wbrew zakazowi ich mamy. I była jedną z niewielu, którym udało się wyjść z potyczki bez jednego zadrapania.

Czasami George myślał, że wszystko, co robiła było motywowane przez dwie rzeczy: pokazanie braciom, że jest lepsza i pokazanie mamie, że jest lepsza.

- Wszyscy zostali pochowani nad jeziorem. – kłócił się Lee – wszyscy oprócz… no. – oprócz Freda – To nie tak, że nie możesz wyjść na błonia by nie podeptać trupów.
- Nieważne – Ginny kiwnęła głową w stronę brata i wskazała – Fred jest tam, jeśli to tego szukasz.

Nie chodziło oto, więc rzucił jej nieprzyjemne spojrzenie, nawet o tym nie myśląc. Nagrobek w Lesie i pomnik były wystarczające dla Freda, ale nie były Nim. Upamiętniono Freda jako martwego bohatera i była to ostatnia rzecz, o jakiej chciał myśleć. Ale kiedy Ginny zaszczepiła w nim tą myśl, nie mógł się powstrzymać, musiał to zobaczyć.

To. Tablicę. Jedną z wielu, które zostały wmurowane w tylną ścianę Wielkiej Sali. Każda z nich została podpisana imieniem i nazwiskiem, i dwiema datami, z czego ta druga była taka sama na wszystkich tablicach: 2 maja 1998.

- Może powinnam stąd zwiać i zostać jedną z tych mugolskich hipisów… - powiedziała Ginny w zamyśleniu kiedy ciągnęła go w stronę ściany – Sama Myślo tym, że mam w tej Sali jeść każdego dnia przyprawia mnie o mdłości.

George stał, wpatrując się w ścianę. Wyglądało na to, że tablice zostały umieszczone alfabetycznie. Fred był ostatni, w prawym, górnym rogu. Było to niemal honorowe miejsce, ponieważ znajdowało się równo nad literami ‘ht’ w błyszczącym napisie Dla tych, którzy walczyli. Tablica była mniejsza i bardziej bezosobowa niż ta na zewnątrz, ale to normalne – Luna jeszcze jej nie widziała. Ciekaw był, czy jego rodzina wiedziała o jej dodatku… Ta tablica była zrobiona z szarego metalu, który był zbyt ponury by być srebrnym, i jedynie na tyle szeroka by pomieściła słowa:

Fred Gideon Weasley
1 kwietnia 1978 – 2 maja 1998

George wodził palcami po literach, zastanawiając się czy zacznie płakać. Fakt, że tablica była tak prosta, że była jedną wśród pięćdziesięciu trzech, sprawiał że było to bardziej raniące niż ta, która znajdowała się na zewnątrz. Użyli jego pełnego imienia, akcentując Gideona – część, która przypominała o jednm z dwóch braci, których straciła ich mama. Fred Gideon i George Fabian – jakkolwiek by się na to nie patrzyło, dwie części jednej rzeczy. Dwóch braci.

- Test, test. – głos Harry’ego wyrwał go z zamyślenia i odwrócił się, teraz patrząc wprost na scenę – Przepraszam. Chyba dopiero… trzeci raz rzucam to zaklęcie, a nie chciałbym żeby ktoś mnie nie słyszał.

Co najmniej połowa ludzi uśmiechnęło się, co sprawiło, że George zdał sobie sprawę, jak dużo czasu minęło od jego ostatniej wizyty tutaj. Tylko miesiąc, ale wszystko się zmieniło w ciągu tego miesiąca. Mniej – więcej. Miesiąc temu wszyscy byli ubrani na czarno. Wszyscy płakali. I nikt nie słuchał.

Dzisiaj wszyscy byli ubrani w jasne kolory, wszyscy się uśmiechali i wszyscy słyszeli prawie – żart Harry’ego. Ludzie się goili – jak Alicia, która była tak jasna i pogodna. Oni szli naprzód… zapominając. George poczuł się bardzo nie na miejscu.

- Ale oczywiście nie jestem pierwszym, który będzie mówił – kontynuował Harry – Będzie to nasz szanowny Tymczasowy Minister, Kingsley Shacklebolt.
- Postaram się załatwić to szybko – powiedział płynnie Kingsley – Nie ma wiele do powiedzenia. Po pierwsze, dziękuję wszystkim za przybycie. Jest to gest miłości do obojga, tych, których straciliśmy i Horwartu, jak i gest solidarności. Po drugie, dziękuję za pomoc. Wszyscy z was – każdy z obecnych tutaj – pomógł odbudować Hogwart. Niektórzy z was przekazali pieniądze, inni osobiście przybyli, koczując na błoniach tylko po to by wyprostować kilka obrazów. Jeszcze inni byli z nami w odmienny sposób – byli z mani ich myślami i sercami. Dziękuję wam wszystkim, Hogwart zostanie ponownie otwarty we wrześniu. Specjalne podziękowania należą się Pannie Hermionie Granger, która, jak wszyscy wiedzą, była bardzo oddana swojemu zadaniu.

Słychać było krótkie brawa, a Hermiona wstała, rumieniąc się i szybko znów usiadła. Kingsley powiedział, że szybko skończy, ale jego przemowa trwała jeszcze niedługą chwilę. Potem była kolej McGonagall, a potem George został pchnięty w stronę stołu z poczęstunkiem.

Wpatrywał się w półmiski pełne jedzenia, które właśnie się pojawiło. Nie tak dawno temu, nic nie jadł. Potem znalazł go Lee i przywołał do porządku. Okazało się, że Lee unie gotować i że jedzenie nie jest takie złe. Ale dzisiaj już jadł. Śniadanie. Nie był głodny. Sam widok tłoku przy stole przyprawiał go o mdłości.

Powrócił na swoje miejsce i wpatrywał się w przestrzeń.

George postanowił wymknąć się przed kolejną porcją przemów, świadomy, że byłoby to zbyt dużo dla niego. Czuł wzrok Lee na swoich plecach, wyrzuty i ból, ale nie mógł, nie potrafił zostać.

Wychodząc, wpadł na kogoś.

- Przepraszam. – wymruczał i przesunął się, ale ręka na jego ramieniu zatrzymała go.
- Nic się nie stało. – powiedziała oficjalnie Luna – Pewnie zaatakował cię Tornato. Są dość złośliwe.

Luna. Nie mógł się oprzeć i uśmiechnął się. Właśnie to w niej kochał. Mówiła najbardziej szalowe rzeczy tak poważnie, bo w nie wierzyła i nigdy nie miała za złe, jeśli się śmiał. Prawdę mówiąc, wyglądała jakby sprawiało jej to przyjemność.

Wyglądała lepiej – jak każdy. Była szczęśliwsza niż w zeszłym miesiącu, ale nie miał jej tego za złe. Może dlatego, że jej wersja szczęścia od zawsze była dziwna. Nie uśmiechała się, nie śmiała się, nie tańczyła. Po prostu była… cicha i spokojna i zamyślona i niewzruszona. Była wszystkim, czym George chciałby być.

- Można je złapać? – zapytał George ze szczerym zainteresowaniem.
- No cóż, są niewidzialne. Ale można je zachęcić bardzo puszystym dywanem, uwielbiają je.
- Naprawdę? Złapałaś kiedyś jakiegoś? – kiwnęła głową.
- Zawsze trudno jest stwierdzić, czy tam są, bo nie można ich zobaczyć, ale są pewne znaki… Powietrze naokoło nich staje się lekko żółte, musisz zezować żeby to dostrzec… i oczywiście można je dotknąć, jednak one nie za bardzo to lubią. Gryzą. – przerwała – Nie mam dzisiaj Peleryny.
- Nie potrzebuję jej.
- Nigdzie się nie wybierasz. – powiedziała, łapiąc go za nadgarstek i przyciągając go bliżej – Musisz zostać. Nie mówię, że przemowy są tego warte – dodała – ale musisz przestać uciekać.
- Jasne, bo czuję się tak znakomicie za każdym razem kiedy ktoś mówi o moim martwym bliźniaku. – George odpowiedział ostro, wyrywając ramię z jej uścisku.
- Może poczujesz – powiedziała cicho kiedy się na nią patrzył – Może to pomoże ci to zaakceptować. On odszedł George. Musisz przestać… umierać razem z nim. – na te słowa George odsunął się jakby go uderzyła.
- Tylko dlatego, że raz…
- Właśnie dlatego.
- Byłem pijany.
- I to cię tłumaczy?
- To było zaraz po…
- Wiem.
- Ja nie…
- Właśnie, że tak. – odwrócił wzrok.
- Może trochę.

Zaczęła grać muzyka. Przemowy już się skończyły? Była to smutna, delikatna melodia, dokładnie taka, jakiej George nie potrzebował. Rock byłby zdecydowanie lepszy. Coś, co oderwałoby jego myśli od tego. Tak samo jak jego przyjaciele, ten ktoś, kto wybierał muzykę, albo nie miał zielonego pojęcia co robi, albo pomyślał, że będzie to śmieszne, widok ludzi załamujących się podczas tańca.

Luna puściła jego nadgarstek i zamiast tego, chwyciła go delikatnie za rękę, zmuszając by szedł w stronę centrum, gdzie tańczyło już kilka par.
- Idziesz? – jego oczy niechętnie sięgnęły jej.
- Ja… ja nie mogę. – Luna machnęła lekceważąco ręką.
- Jasne, że możesz Wiesz, że… - przechyliła głowę na bok, patrząc na niego uważnie – Wiesz, że chciałabym być tak odważna jak ty?

Sposób, w jaki mówiła tak błahe rzeczy nawet się nie rumieniąc sprawiał, że George czuł się niewyraźnie, niemal szczęśliwy. Ale tym razem tylko zadrwił.

- Żartujesz sobie, prawda? To, co zrobiłaś… współprowadziłaś Armię Dumbledore’a i walczyłaś w większej ilości bitew niż ja. Ty jesteś odważna. – pokręciła głową.
- Twoi przyjaciele dają ci siłę. – stwierdziła niezaprzeczalnie – Jestem dosyć zazdrosna.
- Wydaje mi się, że wylądowałem w Gryffindorze tylko dzięki niemu.
- Wcale nie. – zaprzeczyła Luna, obracając ich na parkiecie.
- Trochę tak. – powiedział dziecinnie, uśmiechając się.
- Wcale nie.
- Trochę tak.
- Nie.
- Tak.
- Nie.
- Tak.
- Nie.
- Dobra, dobra. Nie. – uśmiechnęła się.
- Wygrałam.

George wpatrywał się w nią. Czasami zachowywała się niemal jak dziecko, jakby w ogóle nie dorosła odkąd zaczęła Hogwart. Zastanawiał się czy to była jej skorupa, jej maska, dzięki której  mogła unikać rzeczywistości. Ale Luna by tego nie robiła. Jeszcze przed chwilą zmuszała go by to on zmierzył się z prawdą.

- Tak. – powtórzył, obracając ją – wygrałaś.

I byłby szczęśliwy – lub na tyle szczęśliwy, na ile był w stanie – jeśli nagle nie zatrzymanoby muzyki. McGonagall ochoczo klasnęła w dłonie i wszyscy tańczący zatrzymali się by posłuchać.

- Właśnie został zasugerowany cudowny pomysł – oświadczyła – Zastanawiamy się czy… - wyglądało na to, że próbowała zebrać się w sobie – Wszyscy z was znają Hogwart. Jako dopełnienie przemów oraz by świętować odbudowanie naszej szkoły, my – profesorowie – chcielibyśmy prosić, byście dołączyli do nas i odśpiewali wspólnie hymn Hogwartu.

Jednocześnie, wszyscy nauczyciele opuścili swoich partnerów i podeszli by stanąć obok McGonagall. Coś się zmieniło w powietrzu. Wszyscy się uśmiechnęli i jednym momencie, ci, którzy uczęszczali do Hogwartu, zaczęli śpiewać i wykrzykiwać słowa piosenki, którą tak kochali. Luna, stojąca u jego boku, wkładała w to całe serce.

Hogwart, Hogwart, Pieprzo – Wieprzy Hogwart,
Naucz nas choć trochę czegoś!
Czy kto młody z świerzbem ostrym,

- Czy kto stary z łbem łysego. – wyszeptał George, słysząc Lunę śpiewającą te same słowa, sekundę później. A potem podniósł głos i zmienił rytm, zwalniając do melodii marsza żałobnego, której on i Fred uwielbiali używać.

Możesz wypchać nasze głowy
Farszem czegoś ciekawego,
Bo powietrze ja wypełnia,
Muchy zdechłe, kurzu wełna.

Wszyscy już skończyli śpiewać i zapadła cisza. Nie był pewien czy słuchali jego, czy po prostu się zamyślili.

Naucz nas, co pożyteczne,
Pamięć wzrusz, co ledwie zipie,

Luna zaczęła ich kołysać w rytm niesłyszalnej muzyki. Jej cienki głos dołączył do niego w ostatnich linijkach hymnu.

My zaś będziem wkuwać wiecznie,
Aż się w próchno mózg rozsypie!

Wybuch krótki śmiech na drugim końcu Sali, a ktoś w pobliżu zachichotał. George, niemal wbrew sobie, uśmiechnął się do Luny, która oparła głowę na jego ramieniu.

Zapomniał jak to jest być szczęśliwym. Może to był krok do przodu z przypominaniu sobie.



Calliste Bajkowe szablony